WITOLD GŁOWACKI: Poseł Arkadiusz Mularczyk z PiS wysłał w poniedziałek około północy SMS-a o treści "241" do swego kolegi z komisji śledczej ds nacisków – Sebastiana Karpiniuka z PO. A następnego dnia złożył na niego doniesienie do prokuratury powołując się na paragraf Kodeksu Karnego o tym samym numerze. Czy to zdrowe z zawodowego punktu widzenia wysyłać o północy sms-owe pogróżki związane z pracą?
JACEK SANTORSKI*: Osoba czująca się naprawdę pewnie nie odreagowuje w taki sposób. Wysyłanie takiej wiadomości jest więc wyrazem słabości i bezradności. Akcje takiego człowieka w każdej firmie poszłyby w dół.

Reklama

>>> Przeczytaj więcej o sms-ie Mularczyka

Bo wyraźnie widać, że nie radzi sobie z emocjami, z rozładowaniem stresu?
Dokładnie tak. To forma odreagowania, która jest poza standardami jakiejkolwiek współpracy zawodowej i najmniej służy temu, który ją stosuje.

To chyba nienajlepiej też świadczy o relacjach zawodowych między obydwoma posłami? A może o relacjach w całej komisji śledczej?
W świecie biznesu, na którym znam się nieco lepiej niż na świecie polityki, istnieją dwa dość ogólne typy firm. Są mianowicie takie, w których nawet w najgorszej sytuacji – choćby takiej jak obecny kryzys ekonomiczny – traktuje się zawsze priorytetowo zachowanie podstawowych zasad korporacyjnej współpracy. Chodzi o standardy związane z wzajemnym szacunkiem, hermetyzacją informacji, oddzielaniem ludzi od problemów. W takich firmach zachowanie podobne do tego, co wydarzyło się między posłami, byłoby traktowane jako obciach.
Ale jest też drugi rodzaj firm – często mniejszych, jeszcze częściej funkcjonujących na nie do końca dojrzałych rynkach, takich jak polski – w których przestrzeganie tych zasad niespecjalnie się liczy. To firmy, w których dopuszczalne jest choćby rzucenie komuś wypowiedzenia na biurko. I w których mogłoby się zdarzyć, że koledzy z konkurujących ze sobą działów wysyłają do siebie sms-y z pogróżkami. O takich przedsiębiorstwach mówi się po prostu, że obowiązuje tam niska kultura korporacyjna.

Reklama

>>> Najnowsza awantura w komisji śledczej. Przez DZIENNIK?

Niska czy dramatycznie niska?
Może po prostu jej nie ma. Bo i to jest możliwe – zamiast kultury może być żywioł. Życie większości polityków czy parlamentarzystów przypomina właśnie taką żywiołową firmę, w której nie ma kultury o tradycyjnym rozumieniu niż taką korporację, gdzie działają wysokie standardy. Mnie zresztą polityka kojarzy się bardziej z tym, co dzieje się pomiędzy konkurującymi ze sobą firmami a nie wewnątrz nich.

Owszem – ale w tym konkretnnym wypadku jest trochę inaczej. Przecież obaj panowie pracują w tej samej komisji śledczej. Mają z pewnością różne interesy ale zostali powołani przez Sejm w tym samym celu – mają wyjaśnić sprawę nacisków.
Dobry argument. Spójrzmy więc na to w inny sposób. Są firmy, które powołuje się po to, żeby szybko zrobić kasę, po czym interes jest zwijany. Ale są też firmy budowane po to żeby zyskać długoterminowe rezultaty biznesowe i żeby budować wartość firmy i marki. Standardy są zachowane w tych drugich. Można więc powiedzieć, że tu nikt nie pracuje na wartość marki, która się nazywa parlament.

Reklama

Albo – jak w tym tym wypadku – komisja śledcza.
W zachowaniach członków komisji dominują działania reaktywne, a nie proaktywne. To działania nastawione na doraźne transakcje i wyraźne interesy. Ale nie długoterminowe. Polscy politycy wyraźnie działają na rzecz pewnych odruchów, kierują się impulsami i oczekują krótkoterminowego efektu, a nie długoterminowych rezultatów.

Jakich na przykład?
Choćby takich, które polegają np. na tym, że buduję relację wzajemnego szacunku - nawet z przeciwnikiem politycznym – wystarczającą do tego, abyśmy mogli się spotkać jeszcze w kilku sejmowych komisjach.

W tej chwili zdaje się brak takiej relacji nie przeszkadza politykom w zasiadaniu w tej samej komisji.
Tak – tylko, że bez takiej relacji twórcza dyskusja przeradza się bezproduktywny spór. Byłem kiedyś świadkiem sytuacji, w której kilku członków zarządu i konsultantów od godziny dyskutował na radzie nadzorczej wykazując, kto ma rację, a kto jej nie ma. Wtedy wszedł właściciel firmy i powiedział jasno, że nie płaci im za to żeby mieli rację albo żeby stosowali erystykę, by wykazywać, kto racji nie ma. Płaci im za to za rozwiązywanie problemu. Po czym ogłosił przerwę i poprosił o pozostanie po niej tylko tych, którzy są gotowi pomóc.

Wyobraża pan sobie taką sytuację w komisji śledczej?
W niej niestety brakuje właściciela czy głównego akcjonariusza, który by powiedział: sprawdzam, co robicie ze swoją energią i czasem. Sprawdzam, jaki jest zwrot inwestycji, jakie podjęliśmy. Gdyby komisja śledcza była powołana przez właściciela firmy, wykonałaby swoje zadanie. W dużej firmie uruchamia się ze sto projektów, a kontynuuje tylko 60. Tych czterdzieści zostaje rozwiązanych, gdy okazuje się, że nie są rentowne. Istnieje przecież szereg metod oceny rentowności projektów. Przerywa się je zawsze, gdy okazuje się, że para idzie w gwizdek. Albo że dany projekt nie przyniesie oczekiwanego rezultatu biznesowego. Być może komisja jest takim projektem, co do którego trzeba sprawdzić, czy jest jeszcze efektywny.

W tym akurat wypadku w roli właściciela występujemy tak naprawdę i pan, i ja i 40 mln Polaków. Ale jak rozumiem, sam mechanizm mówienia „sprawdzam" podczas wyborów może być niewystarczający? Może trzeba by wynająć jakąś firmę audytorską?
Świetny pomysł. W korporacjach pojawiają się ciekawe analogie do sytuacji polskiego Sejmu. Mówi się wtedy, że w danej korporacji jest zbyt rozdrobniony akcjonariat i zaczyna być jak w polityce, czyli mówiąc krótko - nie ma właściciela. To przejaw patologizacji korporacji. Mamy takie góralskie powiedzenie - gdzie nie ma gazdy, tam jest głupi każdy. Byłoby więc bardzo ciekawe, gdyby audyt zbadał prace takiej sejmowej komisji. Mogę taką firmę sprowadzić ze Szwajcarii - oni są zawsze neutralni. Nazywa się Energy Factory. Oni badają, co robią ludzie z energią w organizacji. Ile pary idzie w gwizdek, a w jakim stopniu ludzie są naprawdę skoncentrowani. Tylko pytanie, gdzie inwestor, który by za to zapłacił?

Gdyby 40 mln Polaków złożyło się po złotówce, to chyba by nas było stać. Ile kosztuje taka usługa?
W odniesieniu do pojedynczego projektu mówimy o kilku tysiącach euro. A w odniesieniu do całego parlamentu mówimy o kilkuset tysiącach.

Wszyscy razem mielibyśmy ponad 10 mln euro. Ja bym dał na to złotówkę. A pan?
Nawet więcej. I jeszcze bym się pomodlił.

________________________

*Jacek Santorski jest psychologiem biznesu