Dziennik „Daily Telegraph”, publikując w odcinkach listy tysięcy podobnych wydatków poselskich, rozliczanych przez lata bez problemu z funduszów Izby Gmin, zatrząsł podstawami brytyjskiej polityki. Na tych listach można znaleźć wszystko: od kompletnego wyposażenia domu za 36 tys. funtów aż po żywność dla psów i szczotki klozetowe. Nawet ostrożny „The Economist” argumentujący, iż uposażenia brytyjskich parlamentarzystów spadły ostatnio (o zgrozo!) „poniżej poziomu bankierów i prywatnych lekarzy”, musi przyznać w końcu, że „parlament znalazł się na kolanach”. Zaprzyjaźniony mieszkający w Krakowie Anglik mówi mi wczoraj: „To nie jest kraj, w którym się urodziłem”. Skalę wstrząsu uświadamia fakt interwencji podjętej przez tradycyjnie milczącą królową, która uznała za stosowne ostrzec premiera Browna przed pokusą tolerancji dla postępowania posłów. Angielska demokracja wpadła w dwie „liberalne” pułapki: „prawo pozwala” i „wszyscy tak robią”. Postępowanie chciwych polityków interpretowano jako legalne. Liberalna wykładnia brytyjskich praw dozwalała na refinansowanie najrozmaitszych wydatków posłów wedle ich sumienia i uznania. Zwłaszcza gdy szło o regulacje dotyczące tzw. drugich domów polityków niepochodzących z Londynu.

Reklama

To stało się powodem, dla którego marszałek Michael Martin do końca bronił Izby Gmin w procesie sądowym przed ujawnieniem listy poselskich wydatków. Bogu dzięki przegrał, a teraz kończy swoją karierę. Przypomina się komisja ds. afery Rywina, której Czarzasty przedkładał ekspertyzy mające świadczyć, że jego wszystkie niegodziwości były legalne. Drugim uzasadnieniem wieloletniego tolerowania złych praktyk stała się ich powszechność. Jeśli na liście „Daily Telegraph” marszałek Izby figuruje obok ministra spraw zagranicznych, a liderzy torysów obok przywódców Labour Party, to także dla posłów z tylnych ław musiało być jasne, że z istoty zawodu posła wynika prawo do kupowania mebli do sypialni i żarcia dla ulubionego psa za publiczne pieniądze. Demokracja łatwo wpada w pułapki miękkich interpretacji praw i upowszechniania się złych praktyk, wtedy gdy państwo nie wywiązuje się z powinności formułowania i egzekwowania standardów. To brak standardów nadwerężył dzisiaj mocno brytyjską demokrację. Nagłe rozczarowanie kondycją „brytyjskich standardów” każe zarazem – choć na chwilę – lepiej pomyśleć o polskiej polityce.

Nie ma racji prof. Zdzisław Krasnodębski, gdy przy okazji brytyjskiego krachu nadal (chyba z przyzwyczajenia) piętnuje polskie praktyki. Co prawda premier Tusk przywiązuje przesadną wagę do swojej osobistej i absolutnej władzy nad ludźmi jako jedynej rękojmi ich etycznego zachowania. Lepiej by było na przykład, gdyby niedobre doświadczenie z trwającym i nagannym konfliktem interesów wicepremiera Pawlaka wykorzystał dla wprowadzenia obowiązującego wszystkich ministrów kodeksu dobrych praktyk. Jednak gdy idzie o kwestię wydatków poselskich, właśnie niedawno w Warszawie przeżyłem zdziwienie, gdy na Saskiej Kępie własna żona nie pozwoliła zabrać mi się ze sobą samochodem sejmowym na Dworzec Centralny, informując, że „marszałek zakazał przejazdów z rodzinami”. Uczciwie mówiąc, ten zakaz zdał mi się dość absurdalny.

Lecz nie w tym rzecz. Być może standardy wydatków polskich posłów nie są stworzone nazbyt mądrze. Ale są. I to są coraz bardziej restrykcyjne. W Polsce wystarczył przypadek Łyżwińskiego, aby zapobiec upowszechnianiu się złych praktyk. W Wielkiej Brytanii, kraju posiadającym słynną Niezależną Komisję Standardów Życia Publicznego, trzeba było aż wysadzić w powietrze całą Izbę Gmin.