Dominacja PO trwa. Jednak i PiS utrzymuje pozycję głównej, znacznie silniejszej od pozostałych partii opozycyjnej. Donald Tusk wychodzi z dwuletniego okresu rządzenia z lepszym wynikiem, niż w niego wchodził. Ale Jarosław Kaczyński nie dał się położyć do grobu. A więc, używając słów obu polityków z wczorajszych gorących komentarzy po pierwszych sondażach, nie było żadnej żółtej kartki dla PO, ale PiS też ma się nieźle. Każdy utrzymał co swoje, każdy może być zadowolony.
Gdybym miał jednak zdecydować, kto wypił tego wieczoru więcej wina i kto czynił to z większą radością, to odpowiem - jednak Kaczyński. To trochę irracjonalne, ale on bał się bardziej, on walczył o życie. Z drugiej zaś strony Tusk, sądzę, liczył na nieco więcej, chyba powyżej 50 proc. poparcia. A może nawet na zdublowanie wyniku PiS, co przecież w sondażach wielokrotnie się PO zdarzało. Ale to, powtórzmy, wrażenie tylko i emocje. Obiektywnie wygrała Platforma, co w warunkach kryzysu jest osiągnięciem niesamowitym i budzącym podziw dla sprawności rządzenia i komunikowania się z wyborcami.
>>> Olejnik: Wygrały świńskie zadki?
To była dziwna kampania. Szarpana, nierówna, bez wątku głównego, za to ze sporą liczbą ataków personalnych i średnio śmiesznych, bo w stylu gimnazjalnym, grepsów. Taka toksyczna trochę. I kompletnie aeuropejska, mająca Europę co najwyżej w tle. Na pewno to wynik momentu – ostrego wirażu, na którym znalazł się europejski projekt integracyjny. Nie tylko przez brak skutecznych reform wewnętrznych, ale także wskutek wywołanego kryzysem odrodzenia się tendencji egoistycznych i protekcjonistycznych. Wpływ na to miały czynniki czysto wewnętrzne, polskie.
Z jednej strony to wynik wielkiego triumfu zwolenników integracji europejskiej - bo eurosceptycy polscy jako licząca się siła po prostu zaniknęli. Nieliczne odwołania do tego nurtu myślenia miały charakter rytualny i pozbawiony znaczenia. I nawet dawni działacze LPR, teraz zgrupowani w Libertas Polska, nie mieli w tej sprawie, poza symboliczną niechęcią do traktatu lizbońskiego, za wiele do powiedzenia. Ale z drugiej strony także politycy jednoznacznie proeuropejscy mieli poważne problemy ze sformułowaniem programu pozytywnego dla UE. W tej sytuacji wszyscy wybierali pozycję najwygodniejszą - zapewnienia o swojej determinacji w walce o polskie interesy w Europie. Ale to wszystko właśnie przeniosło ciężar kampanii na rynek krajowy, na spór o skuteczność polityczną w ogóle. I stąd właśnie ta chaotyczność kampanii.
W poniedziałek to wszystko nie będzie miało jednak znaczenia. Tak to już jest, że dzień po wyborach liczą się tylko wyniki. Jeśli więc potwierdzą się nieoficjalne prognozy, to trzeba będzie uznać, że nikomu nowemu nie udało się wbić do politycznej ekstraklasy. Lewica pogrąży się w dyskusjach, czy jej wynik to sukces, czy porażka, ale przecież na pierwszy rzut oka widać, że przełomu nie ma. Bo przełomem byłoby 15 proc. A Platforma i PiS zgodnie odtrąbią swoje własne zwycięstwa. A przecież żadnego zwrotu i tu nie ma. To jest właśnie istota tego sprawdzianu wyborczego.
I Donald Tusk, i Jarosław Kaczyński mają pewnie po tych wyborach jeszcze większą świadomość, że są na siebie skazani. Co najmniej do 2011 r., do momentu rozstrzygnięcia walki o prezydenturę, nie pojawi się żaden poważny konkurent dla nich obu. Bo oto minęła ostatnia szansa - z prostą ordynacją, z możliwością pociągnięcia partii przez kilkanaście zaledwie znanych nazwisk. I okazało się, że jedyny, który poważnie spróbował, to Dariusz Rosati. Bez sukcesu. Podobnie jak wspomniana Libertas. Inni - jak Paweł Piskorski - najwyraźniej wystraszyli się, ukrywając obawy za rzekomą kalkulacją. A przecież łatwiej długo już nie będzie.
Dlatego właśnie i premier Tusk, i szef PiS wychodzą z tych wyborów wzmocnieni. Tak - obaj. Lider Platformy, bo pokazał, że niemal dwa lata po zdobyciu władzy, w otoczeniu ostrego kryzysu gospodarczego można nadal wygrywać kolejne wybory. I można wciąż być w ofensywie. A Kaczyński, bo udowodnił, że niezależnie od tego, jak wiele on i jego partia mają słabości, to lepszej i silniejszej opozycji nie ma i chyba nie będzie. I że chyba zbyt wcześnie niektórzy go chowali do grobu.
Co wcale nie znaczy oczywiście, że Kaczyński batalię 2010 r. wygra. Na dziś - przegrywa. Ale dostaje szansę, by znów stanąć w ringu - co jednak jest wydarzeniem z pogranicza magii. I tylko jedno nie daje mi spokoju: czy to oni obaj są tak świetni, że nikt nie jest w stanie im zagrozić, czy też reszta tak marna i leniwa? Czy też aparaty partyjne i system finansowania partii mają takie znaczenie? A może doskonale trafiają w emocje społeczne? Niezależnie od odpowiedzi niedzielne wybory zapamiętamy jako zakończenie etapu rozliczeń po wyborach 2007 r. i otwarcie wyścigu o kolejną wielką kumulację - prezydencką w 2010 r., rok później - premierowską.