Głosując w całkiem pustej szkole na Pradze-Południe, która w 2007 roku podczas wyborów parlamentarnych roiła się od ludzi, przypominałem sobie komentarze prasowe, także te z łamów „Dziennika”, odsądzające właśnie zakończoną kampanię od czci i wiary. Miała być pusta, nudna, zbyt agresywna, pozbawiona konkretów i wreszcie zwykłego sensu. To samo powtarzali mi nieomal dzień w dzień warszawscy taksówkarze, dodając dramatyczne pytanie: na kogo tu głosować?

Reklama

>>> Karnowski: Kaczyński nie dał się złożyć do grobu

FUTBOL CZY HOKEJ?

Czy rzeczywiście tak było? W pierwszym rzucie miało się wrażenie meczu, w którym jedna drużyna usiłuje grać w brutalny futbol amerykański, a druga na tym samym boisku w hokeja na trawie. PiS szukało zwarcia w tematyce krajowej, wypominając rządzącej Platformie Obywatelskiej niezrealizowane obietnice wyborcze (miały być autostrady, a nie ma), zaprzepaszczoną sprawę stoczni i nieskuteczną walkę z kryzysem. PO próbowała z kolei, patrząc gdzieś ponad głowami opozycji, prezentować się jako reprezentacja całego narodu wysyłająca najlepszych, najmądrzejszych, najbardziej kompetentnych ludzi – od Danuty Huebner po Mariana Krzaklewskiego – do Brukseli i Strasburga.

Reklama

Między jednym i drugim przekazem, jednymi i drugimi spotami, nie było na ogół żadnej komunikacji. Mogło to sprawiać wrażenie zamętu – wyobraźmy sobie raz jeszcze te dwie drużyny, futbolową i hokejową, miotające się na jednej i tej samej murawie.

Kampania ma jednak swoje prawa, trudno całkiem uniknąć interakcji. Był więc i drugi wymiar tej bijatyki. Bo Platforma coś tam jednak odpowiadała, na konferencjach prasowych, w wystąpieniach premiera i ministrów, w sejmowych debatach, a na dokładkę próbowała reagować w jeszcze inny sposób – na przykład ciągając byłego ministra Zbigniewa Ziobrę na prokuratorskie i komisyjne przesłuchania czy demaskując domniemane nadużycia szefa kancelarii prezydenta Piotra Kownackiego sprzed wielu lat. Ten drugi wymiar kampanii wydawał się już bardziej spójny i zrozumiały dla Polaków. Stanowił przecież dalszy ciąg tego, co działo się w 2007 roku przy okazji wyborów parlamentarnych, i preludium do tego, co będzie się działo przy okazji wyborów prezydenckich i samorządowych w roku 2010. Tak naprawdę był tylko odrobinę żwawszym wariantem tego, co dzieje się w polityce polskiej przez cały czas, bo gorączka wyborcza nie opuszcza jej w praktyce – poza wakacjami i feriami – ani na chwilę.

>>> Olejnik: Wygrały świńskie zadki?

Reklama

Ten totalny, wszechogarniający charakter politycznych kampanii jest tak męczący, przesycony taką toksycznością, że odrzuca i poważnych komentatorów, i warszawskich taksówkarzy. Niemniej nie widać na niego rady – to efekt strategicznych decyzji dwóch głównych partyjnych sztabów. Aby go realizować, nie potrzeba im, poza funduszami i PR-owskimi pomysłami niczego, nawet wyborców, przynajmniej w większej liczbie. Ten mechanizm kręci się w dużej mierze sam. To istne perpetuum mobile.

DOBRE DOMY, KIEPSKIE DROGI

Czy tak całkowicie pozbawione treści? Niekoniecznie. Za słownymi utarczkami, za bezmiarem demagogii i za personalnymi faulami (sprawa Kownackiego, ale i raport prezydenckiego BBN wykorzystujący w przededniu wyborów historię Polaka zamordowanego w Pakistanie) kryło się jednak coś więcej. Michał Karnowski, próbując kilka tygodni temu uchwycić sens tej kampanii, przewidywał, że ważnym wątkiem polskiej polityki najbliższych lat będzie starcie związkowego i socjalnego radykalizmu z formacją rządzącą odwołującą się do prawa i porządku. Poszedłbym dalej: w oskarżeniach PiS, często bezładnych i sprzecznych, wątek wspólnotowy przeważa nad indywidualistycznym, do którego odwołuje się z kolei częściej, też w formie niespójnej, raczej domyślnej, Platforma.

Opatrując to dosadnym przykładem: PO jest w większym stopniu partią zadowolonych mieszkańców zamożnych domów stojących przy zaniedbanych drogach, na które nie starczyło już pieniędzy. Partia Kaczyńskiego próbuje mówić o środkach na asfalt. I na razie ciągle przegrywa. Ze względu na historyczne zaszłości, własny kiepski wizerunek, ale i na naturalny pierwotny indywidualizm Polaków, który, będę się upierał, wbrew rozmaitym, bardzo egalitarnym deklaracjom w sondażach, mocno tkwi w naszym społeczeństwie.

Oczywiście to niejedyny powód przewagi partii Tuska. Dopóki kryzys nie da się Polakom mocno we znaki, PiS-owskie hasła zwiększania deficytu, czytaj: zadłużenia, nie mogą być popularne, ba, będą się jawić jako awanturnictwo. Co więcej, Kaczyński niekoniecznie budzi zaufanie jako człowiek posługujący się w polityce gospodarczą siłą państwa, bo po pierwsze jego własna polityka finansowa, symbolizowana przez Zytę Gilowską, była dość liberalna, po drugie, trudno uwierzyć w długi zastęp sensownych speców od sterowania makroekonomią za plecami elokwentnego prezesa. A jednak spór między obydwiema partiami jest sporem realnym, odpowiadającym sporom między zachodnimi formacjami – bardziej prospołeczną i stawiającą mocniej na wolność jednostki. Oczywiście niepowodzenia Platformy w rozbudowie infrastruktury (potrzebnej wszak do uruchomienia gospodarki jak deszcz ziemi spalonej suszą) nie wynikają tylko z filozofii, także ze zwykłej nieudolności. Ale jeśli partia Tuska pomimo tej nieudolności wygra kolejne wybory, to również dlatego, że utrafiła w jakiś czuły punkt, w naturalne zapotrzebowania większości wyborców. Oczywiście PR-owska skuteczność, sympatie biznesu, mediów i elit też mają swoją wagę.

Czy te zapotrzebowania okażą się trwałe? Nie wiadomo, zwiększający się kryzys może je wystawić na próbę. I niekoniecznie nawet PiS musi być jedynym profitentem tej zmiany. Stosunkowo dobre wyniki lewicy (pomimo mdłego, niejasnego przekazu tej formacji) pokazują, że proces podmywania Tuskowego indywidualistycznego optymizmu może mieć bardzo różne konsekwencje, dziś jeszcze nie do przewidzenia.

EUROPEJSKIE NUDZIARSTWO

Nie była to więc wbrew pozorom kampania tak całkiem o niczym, choć znaki czasu trzeba było wyławiać z ezopowych lub wręcz bełkotliwych komunikatów polityków wszelkich obozów. Inna sprawa, że była to w bardzo niewielkim stopniu kampania o Europie, co także zostało jej wytknięte – tyleż bezlitośnie, co odrobinę przesadnie.

To prawda, PiS mówiło o Unii Europejskiej raczej w tonie zagrożenia, ale w sumie niewiele. PO przemawiała o wspólnej Europie z natchnionym uniesieniem a la Róża Thun, lecz ze starannym pominięciem programowych deklaracji. Konkretów było mało także w wypowiedziach pozostałych ugrupowań, łącznie z Libertas, która musiała maskować zasadniczą rozbieżność między własną, przaśną antyeuropejskością rodem z LPR a antybiurokratycznym internacjonalizmem Declana Ganleya.

Zacznijmy jednak od tego, że merytoryczna kampania odnosząca się do tego, co się w Parlamencie Europejskim już zrobiło, a co zrobić zamierza, nie przyciągnęłaby wyborców do urn. Raczej odstraszyłaby ich jeszcze bardziej niż przerzucanie się odpowiedzialnością za ruinę stoczni gdańskiej. W tym wielkim, podzielonym na wielogłowe frakcje zgromadzeniu nie toczy się klarowna gra polityczna odwołująca się do czytelnych emocji, raczej setki gier i gierek, a większość decyzji dotyczy spraw tyleż skomplikowanych, co odległych od życia polskiego, irlandzkiego, greckiego czy czeskiego wyborcy. I to się w najbliższym czasie raczej nie zmieni. A jeśli zmieni – pod wpływem choćby wciąż zawieszonego traktatu lizbońskiego – nikt nie wie do końca w jakim kierunku. To skądinąd przyczynek do fundamentalnego pytania o istotę procesu integracji. Ale na pewno przerasta on polskich polityków – niezależnie od opcji.

Abstrakcyjność europejskiej tematyki nie jest skutkiem przede wszystkim złego jej objaśniania publiczności przez europejskich polityków, jak twierdzą co naiwniejsi komentatorzy. Ona jest po prostu abstrakcyjna. W dodatku zaś główni gracze nie są zainteresowani deklarowaniem konkretów. Po części dlatego, że zdradzałoby to całą umowność politycznych podziałów przeniesionych na europejski grunt. A po części i dlatego, że zapuszczają się oni w gąszcz zbyt skomplikowanych zależności i sprzecznych interesów. Są trochę jak kapitan mikroskopijnej łódeczki wypływającej na pełne, w dodatku wzburzone morze.

Przykład pierwszy z brzegu: Prawo i Sprawiedliwość, będąc ugrupowaniem bardziej antyestablishmentowym, odwoływało się podczas tej kampanii także do dorozumianej nieufności wobec europejskiej biurokracji, co czyniło je atrakcyjnym dla tych antyeuropejskich wyborców, którzy nie chcieli marnować głosu na Libertas czy partię Marka Jurka. Można było nawet znaleźć dla owej nieufności konkretne przykłady – choćby sposób, w jaki Komisja Europejska potraktowała polskie stocznie.

Z drugiej strony jednak szukając przyszłych sojuszników w europejskim parlamencie, PiS weszło w alians z brytyjskimi konserwatystami, zwolennikami Europy „luźniejszej”, nie federalnej. Na poziomie deklaracji brzmi to bardzo dobrze, ale czy równie łatwo wytłumaczyć polskim chłopom, że ci nowi sojusznicy są zwolennikami zmniejszenia dopłat do europejskiego rolnictwa, a całej Polsce B będącej naturalnym adresatem oferty PiS, że są zwolennikami odchudzenia europejskiego budżetu? Jak luźniej, mniej biurokratycznie, to właśnie tak. Dobrze dla Brytyjczyków, ale czy dla Polaków?

Skazana na uniki, a w każdym razie na pewną dyskrecję jest jednak także Platforma chwaląca się swoim zadomowieniem w EPP – Europejskiej Partii Ludowej. Jeśli chce bronić konkurencyjności polskiej gospodarki, PO musi kontestować regulacje zmierzające do ujednolicenia czasu pracy, płac, w przyszłości może i podatków, do czego zmierzać będą zapewne jej sojusznicy z wielkich europejskich chadecji. Trudno się tym jednak dziś chwalić w Polsce, i to nie tylko dlatego, że wystawiło się na własne listy związkowca Mariana Krzaklewskiego, a związki zawodowe generalnie takim socjalnym gwarancjom sprzyjają. Także i dlatego, że nie wiadomo, co w ostateczności zwycięży – interes narodowy czy wewnątrzfrakcyjne przetargi. Lepiej na wszelki wypadek nie wiązać się zbyt dobitnymi deklaracjami, wszystko rozstrzygnie się w kuluarach.

BEZRADNI WOBEC EUROPY

W efekcie konkretne zapowiedzi są, pomijając już to, że nieefektowne, to na dokładkę mało bezpieczne. Bezpieczne okazały się tylko hałaśliwe debaty ideologiczno-historyczne, zwłaszcza te o tematyce niemieckiej. Mniej związane z europarlamentem, choć w teorii można sobie oczywiście wyobrazić, że gremium to zajmuje się rezolucją dotyczącą powojennych wypędzeń lub szerzej win historycznych za drugą wojnę światową czy Holokaust. Ale nie oszukujmy się, te spory to również recepta na wyborców. Zresztą – warto o tym przypominać – to nie partia Kaczyńskiego wpadła na ten pomysł pierwsza, a dostojna niemiecka chadecja, partia kanclerz Merkel, której nikt na co dzień o ekstremizm nie pomawia.

Niezależnie jednak od doraźnego, wręcz odpychającego sposobu, w jaki tę debatą prowadzono („Herr Zalewski” w wykonaniu Michała Kamińskiego to jednak przekroczenie granicy najgwałtowniejszego nawet sporu), nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo jesteśmy skazani na dyplomację, jaką również wewnątrz frakcji EPP w Parlamencie Europejskim będzie prowadzić Platforma, Niemcy są dla nas zbyt ważnym i cennym sojusznikiem. Ale aby ta dyplomacja nie zmieniła się w bezradność pokrywaną salonowymi uśmiechami, powinna jej pilnować skrajniejsza w traktowaniu tej tematyki partia opozycyjna. Taką rolę pełni dziś formacja braci Kaczyńskich.

Można się zżymać na łatwość, z jaką polscy politycy uciekli od europejskiej polityki w kolejny plebiscyt dotyczący polityki krajowej lub w jednostronne wojowanie o sprawy historyczne. Moim zdaniem, pomijając na moment kwestię estetyki, nie bardzo mieli inne wyjście. Nie było sposobu, aby czytelnie, ciekawie i sensownie spierać się o szczegóły przyszłej strategii europosłów w Brukseli i Strasburgu. Tym bardziej aby przyciągnąć taką debatą do urn wyborców. Może taki sposób znajdzie się przy okazji kolejnych eurowyborów – w 2014 roku.

Ceną za to będą niestety, i to najbardziej gorzki wniosek z tej w sumie nie aż tak strasznej kampanii, niedoskonałe reprezentacje głównych partii „na wyjeździe”. Ta PiS-owska będzie się składać głównie z polityków krajowych szukających w nowym politycznym doświadczeniu potwierdzenia dla swojej polskiej pozycji albo mających napędzać głosy – zgodnie z logiką plebiscytu. Jacek Kurski, Tadeusz Cymański, Beata Kempa czy Arkadiusz Mularczyk, jeśli tam się znajdą, do europejskiej polityki nie wniosą raczej niczego. Adam Bielan, Michał Kamiński czy Marek Migalski sposobią się z kolei do utrzymania lub uzyskania ról partyjnych spin doktorów. A skoro tak, to ich partia pozostanie na gruncie międzynarodowym wielkim niemową. Na palcach jednej ręki można policzyć tych europarlamentarzystów z partii Kaczyńskiego, którzy temu schematowi przeczą.

Z kolei reprezentacja PO, choć na gruncie europejskim sprawniejsza, lepiej przygotowana, jawi się na razie jako przeraźliwie niespójna. Nie oczekiwałbym od niej prezentacji wyborcom szczegółowego programu działania, ale stworzenia teamu ludzi kierujących się zbliżoną filozofią – już tak. Tymczasem między spolegliwym euroentuzjazmem niedawnej przedstawicielki lewicy Danuty Huebner i dyplomatyczną twardością Jacka Saryusza-Wolskiego nie dostrzegam punktów stycznych. Formuła Frontu Jedności Narodu była dobra do zdobycia głosów, ba – jak napisał kiedyś Michał Karnowski – znakomita także jako prefiguracja przyszłego prezydenckiego komitetu wyborczego Donalda Tuska. Na narzędzie europejskiej polityki nadaje się jednak średnio.

To akurat może się okazać dla Polaków kłopotem, ale czy będzie aż tragedią? Długo jeszcze polityka krajowa będzie nas mocniej zajmować od europejskiej. Z kolei najbardziej strategiczne decyzje unijne przesądzają się jednak na dyplomatycznych szczytach, a nie na tej wielkiej sali, pośród setek nieczytelnych drobiazgowych głosowań. Ale być może coś ważnego przeoczyliśmy. To się jednak przesądziło nie wtedy, gdy partyjni liderzy demonstrowali znudzonej gawiedzi partyjne igrzyska w postaci spotów, a wtedy, gdy w ciszy gabinetów układali partyjne listy.