Drużynowo - zdecydowany sukces Platformy. Jeszcze nigdy w najnowszej historii polskich wyborów żadna partia nie miała tak wysokiego wyniku. Partia Tuska pobiła swój wyśrubowany - jak się wydawało - rekord sprzed dwóch lat i powiększyła przewagę nad PiSem. Indywidualnie wysoką formą zaimponowali Jerzy Buzek i Danuta Huebner, ale najwięcej powodów do radości ma moim zdaniem Zbigniew Ziobro. Jego wynik daje mu silny mandat do bycia uznawanym w PiSie za "drugiego po bogu".
Wytypowanie zwycięstwa Platformy nie było szczególnie trudne. Nie spodziewałem się jednak, że przewaga PO nad PiSem osiągnie aż takie rozmiary. Dwa lata rządzenia, kryzys, niska frekwencja powinny być silnymi atutami Prawa i Sprawiedliwości. A nie pomogły. PiS dobrze zaczął tę kampanię. Żółta kartka dla rządu, gra kryzysem, mówienie o bezrobociu i budżecie były nie nadmiernie ostre, ale przemawiały do wyobraźni. Ta strategia załamała się wraz z początkiem gry kartą niemiecką. PiS przeszarżował. Kaczyński powiedział kilka zdań za dużo i znów przypomniał wielu osobom, dlaczego tak bardzo nie chciały aby dalej rządził. To był zwrotny punkt kampanii, bo cześniej sondaże PiS-u rosły i już, już wydawało się, że zacznie deptać po piętach Platformie. Jeśli anty-niemiecką histerię wymyślili i rozpętali spin-doktorzy, to rację mają ci, którzy chcą ich rozliczyć. Jeśli zaś tonowali oni nastroje, a i tak nie byli w stanie powstrzymać prezesa, to Jarosław Kaczyński powinien zastanowić się, czy jego styl uprawiania polityki nie skazuje PiS-u na rolę "wiecznego drugiego". Zwłaszcza w obliczu wiekowego przekroju wyborców PiS-u, w którym królują osoby po 60., co nie wróży najlepiej na przyszłość.
Partia Tuska niewiele pokazała w tej kampanii. Nie wykorzystywała atutu rządzenia (co można zaliczyć jej na plus), nie "wrzucała" w obieg medialny nośnych kwestii, które poprawiłyby jej wynik. Była pasywna - a i tak wygrała. I, co intrygujące, wcale nie dzięki transferom. Bo jak się okazało ani pozyskanie Mariana Krzaklewskiego, który miał być podkarpacką "wunderwaffe", ani namówienie na start grafini Thun nie były tym, co odegrało zasadniczą rolę w tej kampanii. Polacy wciąż chyba czują (a Jarosław Kaczyński nie pozwolił im o tym zapomnieć) taką niechęć do Prawa i Sprawiedliwości, że wolą pasywną Platformę od aktywnego PiS-u. Natomiast rozbita, pokłócona i podzielona lewica nie jest w stanie zaoferować alternatywy, na którą będą gotowi postawić.
Wynik lewicy - nie tylko polskiej, ale i europejskiej - jest zresztą fenomenem tych wyborów. Mamy kryzys, ludzie powinni uciekać pod opiekuńcze skrzydła socjalistów, a paradoksalnie wybierają chadeków i konserwatystów. Wydaje się jednak, że nie sposób ukuć przy tej okazji zgrabnej tezy i prawa, iż w czasach zawieruch obywatele garną się do konserwatystów. Przyjrzyjmy się opanowanej przez kryzys i rządzonej akurat przez socjalistów Hiszpanii albo skompromitowanemu nadużyciami finansowymi rządowi Gordona Browna, by uznać, że dziś w grę wchodzi raczej nastrój chwili, uwarunkowania lokalne, siła osobowości liderów i sytuacja wewnętrzna. Ale nie ogólne prawidła.