Nawet gdyby władzę zdobył ostatecznie lider reformatorów Mir Husejn Musawi, Iran nie stanie się zachodnią demokracją. Nie chcą tego bowiem nawet antyrządowi demonstranci.
Kiedy wybuchł kryzys, wydawało się, że siły porządkowe spacyfikują bunt i po sprawie. Stało się jednak inaczej. Skala demonstracji przerosła wcześniejsze protesty, a policja zachowywała się raczej powściągliwe, wojsko zaś w ogóle nie zabrało głosu. Pobicia i poniedziałkowa strzelanina były dziełem wspierających Ahmadineżada basidżów, rewolucyjnego odpowiednika naszego ORMO. Najważniejsze jednak, że Najwyższy Przywódca Ali Chamenei i Rada Strażników nie są już tacy pewni swojego poparcia dla prezydenta. Oba te organy czuwają nad islamskim charakterem republiki i mają decydujący głos w sprawach ustrojowych. Rada zapowiedziała ponowne przeliczenie głosów, Najwyższy Przywódca zaś zlecił śledztwo w sprawie nieprawidłowości.

Reklama

W takiej sytuacji może się okazać, że zwycięzcą został jednak Musawi. Gdyby zapadła taka decyzja, Ahmadineżad nie będzie miał śmiałości, by przeciwstawić się woli następcy ajatollacha Chomeiniego. Wtedy jednak to nie opozycja, ale najwyższe władze republiki odsuną go od prezydentury. Naiwnością byłoby też sądzić, że demonstranci chcą obalenia islamskiego państwa. W poniedziałek, gdy lała się krew, tysięczne tłumy parły ulicami Teheranu z okrzykiem „Allach-u-Akbar” (Bóg jest wielki) na ustach. Nie kojarzymy go raczej z demokratami i liberałami.
Młodzi Irańczycy z dużych miast, a to głównie zaplecze protestów, domagają się więcej praw w ramach republiki, a nie jej obalenia. Pragnienie swobód idzie bowiem u nich w parze z narodową dumą, która każe im popierać irański program nuklearny i odrębność ustrojową od Zachodu. Chcą nowego Iranu, ale urządzonego jednak po islamsku.