Po wywiadzie Grzegorza Schetyny dla „Magazynu Dziennika” wiemy już to, co podejrzewaliśmy: że nie ma mowy o połączeniu funkcji prezydenta i szefa PO w wypadku wygranej Donalda Tuska w roku 2010. Bo pośrednio przyznaje to sam Schetyna, autor pomysłu. Jak tłumaczy, chciał tylko sprowokować partię do dyskusji o tym, czy nie za pewnie się jako partia czują, i ostrzec aspirantów, by nie dzielili skóry na niedźwiedziu.

Reklama

Czy mu się udało? Wątpię. Liderzy poszczególnych środowisk i frakcji w PO czują, że wyścig o pozycję następcy Donalda Tuska na stanowiskach szefa rządu i lidera Platformy już się zaczął. I nikt ich nie namówi, by o tym nie myśleli. Co najwyżej na chwilę umilkną.

Kłopot pozostanie. Tak naprawdę tak zwana kwestia sukcesji składa się z dwóch odrębnych spraw. Pierwszy to wewnętrzny układ sił. I tu, jak w każdej partii, ścierają się liderzy poszczególnych środowisk. A więc sam Schetyna, bezpośrednie otoczenie Donalda Tuska, Bronisław Komorowski współdziałający z Januszem Palikotem, Jarosław Gowin i grupa konserwatywna, a także szef parlamentarnego klubu PO Zbigniew Chlebowski. Tusk wszystkich ich spina, ale czy będą w stanie zaakceptować jednego ze swojego grona na jego miejscu? Czy partia nie pęknie? Albo inaczej – czy zbyt kompromisowy podział stanowisk po roku 2010 nie odbierze jej sterowności i wewnętrznej spoistości? To wszystko rodzi pokusę, by jednak wszystko pozostało po staremu. By także jako prezydent Donald Tusk nadal rządził PO. Ale to niestety niemożliwe.

I tu dochodzimy do drugiej kwestii. Bo tak to już w polityce jest, że tylne siedzenie to kiepskie miejsce do sprawnego kierowania. I nawet jeśli Donalda Tuska na fotelu premiera lub szefa partii zastąpi ktoś mu najbliższy, to napięcie między nim a ewentualnym prezydentem Tuskiem i tak będzie rosło. Ośrodek premierowski jest zbyt potężny, zbyt wielką ma władzę szef rządu, by nie doszło do jego autonomizacji. Kilka tygodni po obsadzeniu w roli premiera nowy szef rządu natychmiast zacznie budować własną pozycję. Będzie musiał, a jak nie będzie chciał, to pchną go do tego jego ludzie. I niekoniecznie wbrew Tuskowi – ale obok niego. Co wystarczy, by ten powoli tracił wpływ na część spraw państwa. A przecież nikt nie wie tak dobrze jak Tusk, jak wiele może premier i jak mało ma władzy prezydent. Co więcej, zrobił dużo, by było jej jeszcze mniej.

To napięcie już dziś jest widoczne. I to właśnie ono powoduje te wszystkie dywagacje o następcach premiera. Bo przecież tuż po wyborach 2007 roku wszystko było jasne – miał nim być Schetyna. I kropka. Dziś już nie jest to takie oczywiste.