To miażdżąca krytyka polityki społecznej. Świadczy o tym, że dla polityków zarodki zamrożone przy zapłodnieniu in vitro - o którym mówią wszyscy - są o wiele ważniejsze niż dwa miliony dzieci już urodzonych, ale pozbawionych szans na dobre dzieciństwo dziś i niezłą pracę w przyszłości.

Reklama

Nie wyrywając ich z zaklętego kręgu biedy dziedzicznej, godzimy się na to, że w przyszłości staną się klientami pomocy społecznej. Zamiast pomóc utrzymywać rosnącą armię starych ludzi, sami będą potrzebowali pomocy. Im i sobie gotujemy marną przyszłość. I żaden z kandydatów się na ten temat nie zająknie. Bo wszyscy się do tego stanu przyczynili.

GUS alarmuje, że 22 proc. dzieci w Polsce zagrożonych jest tak zwanym ubóstwem relatywnym (w 2006 r. było ich aż 24 proc.). Osób przed ukończeniem 18. roku życia jest u nas 7,8 mln, zagrożonych jest więc aż dwa miliony! W złych warunkach materialnych wyrasta dwumilionowa armia przyszłych bezrobotnych. W Danii, gdzie jest pod tym względem najlepiej, ten odsetek wynosi 9 proc., najgorzej jest w Rumunii - 33 proc. Średnia unijna wynosi 20 proc., odstajemy więc od niej na niekorzyść. Jeśli jednak chodzi o osoby powyżej 65. roku życia, to - w stosunku do innych grup społecznych - ich sytuacja materialna jest o wiele lepsza, a zagrożenie ubóstwem mniejsze, wynosi 12 proc. Tyle samo co w grupie osób pracujących (w UE biednych pracujących jest mniej, bo 8 proc.). Praca, jak z tego wynika, nie chroni przed biedą, po co się więc szarpać? W całej Unii wskaźnik zagrożenia dla osób starszych wynosi o wiele więcej, bo aż 19 proc. Bieda grozi w takim samym stopniu starszym, jak dzieciom.

Ubóstwo relatywne nie oznacza nędzy, tu granicę wyznacza minimum egzystencji. W Polsce wynosi ono 443 zł w gospodarstwach jednoosobowych i 1196 zł w czteroosobowych. Jako relatywną granicę ubóstwa przyjęto 612 zł w rodzinach jednoosobowych i 1709 zł w czteroosobowych. Żeby społeczeństwo mogło się rozwijać harmonijnie, musi inwestować w dzieci. U nas tak się nie dzieje, państwo inwestuje w świadczenia dla rześkich pięćdziesięciolatków. Wcale niemała pula pieniędzy publicznych, kierowanych na politykę społeczną, trafia bowiem do stosunkowo młodych emerytów zamiast do rodzin z dziećmi. Wystarczy dwoje, żeby rodzina już sobie nie radziła, a co dopiero wielodzietna. W Polsce rześcy pięćdziesięciolatkowie (średnia wieku przechodzenia na emeryturę wynosi 57 lat) przejadają przyszłość swoich wnuków. Zawdzięczamy to wszystkim partiom, których kandydaci ubiegają się o prezydenturę.

Reklama

Najmocniej powinien się uderzyć w piersi Jarosław Kaczyński. To PiS, po przejęciu władzy, zmieniło zasady waloryzacji rent i emerytur, żeby przypodobać się wielomilionowej rzeszy emerytów. Te kilka miliardów złotych rocznie, przeznaczone na pomoc dla rodzin z dziećmi, za kilka lat zaprocentowałoby z nawiązką. Zarówno PO, jak i SLD nie sprzeciwiły się temu. Obie partie nie były też przeciw, gdy wprowadzano becikowe i ulgi dla dzieci, z których nie mogą skorzystać rodziny najuboższe - nie mają takich dochodów, by móc je odliczyć. Fatalną politykę społeczną prowadzimy nie tylko dlatego, że w budżecie brakuje pieniędzy, ale że wydajemy je bez głowy.

Mimo alarmujących raportów GUS nic się nie zmieni. Politycy wolą przemilczeć problem, niż próbować go rozwiązać. A recepta jest oczywista - żeby mieć więcej pieniędzy na konieczne wsparcie dla rodzin z dziećmi, zwłaszcza tam, gdzie jest ich więcej, trzeba wydłużyć wiek emerytalny. Tymczasem przedstawiciele rządu PO - PSL obłudnie zapewniają, że nie jest to konieczne, zaś liderzy opozycji wręcz grożą, że będą przeciw. Nadal więc pracowicie piłujemy gałąź, na której siedzimy.