Od sylwestra minęły raptem dwa tygodnie, a już wiemy, że naszych noworocznych postanowień nie dotrzymamy. Nie przestaliśmy palić, pić ani jeść za dużo, nie zaczęliśmy rozmawiać więcej z dziećmi, zapominamy o tym, żeby pogłaskać rano żonę (męża), nie chce nam się chodzić na codzienny spacer, mimo że pies spogląda wzrokiem pełnym nadziei. Po co sobie tyle naobiecywaliśmy, skoro lata praktyki pokazały, że i tak przyrzeczeń nie dotrzymujemy? I dlaczego nie dotrzymujemy? A dlaczego mielibyśmy się tak zmienić, żeby ich dotrzymywać? I kto nam kazał się zobowiązywać? Skąd obyczaj, którego uniknąć potrafią tylko ludzie tak doświadczeni, że wiedzą, iż nie warto, bo nie dotrzymają, albo tak leniwi, że nie mają zamiaru niczego w swoim życiu zmieniać i świadomie wobec tego ani się do niczego nie zobowiązują, ani nie stawiają przed sobą żadnych zadań ponad te, które i tak trzeba będzie wykonać.
Przede wszystkim – wbrew pozorom i doświadczeniom – jesteśmy nastawieni wobec siebie bardzo optymistycznie. Przestać palić – co to za sztuka? Jakbym chciał, tobym przestał od razu, tylko mi się nie chce, więc jak Nowy Rok, to się mogę zobowiązać. Rozmawiać z dziećmi, przecież to się tylko tak składa, że po pracy wolę poczytać gazetę czy obejrzeć telewizję, niż porozmawiać z dziećmi. Przecież i tak wiem, co mi powiedzą, że pani w szkole jest głupia, że „kolega chciał mnie kopnąć”, że matematyki to się zrozumieć nie da i że potrzeba im pieniędzy na to lub owo. Ale my jesteśmy dzielni i możemy wszystko znieść, więc będziemy teraz spokojnie wysłuchiwali tych codziennych opowieści i reagowali na nie bez krzyku, bez znudzenia, tylko z autentycznym zainteresowaniem. A to jest przecież niemożliwe, skoro nie czyniliśmy tego dotychczas. Sęk w tym, że składanie zobowiązań i przyrzekanie samemu sobie świadczy o naszym optymizmie, ale w gruncie rzeczy jesteśmy realistami i pesymistami, a więc doskonale wiemy, że dorosłego człowieka na ogół zmienić się nie da, że są to obietnice na wyrost. Zachowujemy się w istocie tak samo jak politycy przed wyborami parlamentarnymi czy prezydenckimi. Oni, składając najróżniejsze obietnice, też nie kłamią świadomie, tylko mają nadzieję, że się coś zrobić uda, a to już nie ich wina, że się nie udaje, bo świat jest taki niechętny i trudny, a zmian w nim dokonać nie jest łatwo. Podobnie zatem jak politycy cierpimy na swoiste rozdwojenie wyobraźni. Chcielibyśmy się zmienić, składamy sobie przyrzeczenia, ale – pomijając już doprawdy całkowicie naiwnych – doskonale wiemy, że nawet sami sobie nie postawimy potem zarzutu, że się nie wywiązaliśmy. Czy jest na to lekarstwo? Może przydałaby się trochę minimalizmu. Składajmy zobowiązania wykonalne, np. że raz na tydzień pójdziemy na spacer, raz w tygodniu porozmawiamy z dziećmi, że zapalimy o dwa papierosy mniej itp. Tak, by dało się to zrobić. W końcu zobowiązujemy się wobec nie byle kogo, bo wobec samych siebie.
Marcin Król (63 l.), profesor filozofii, publicysta