To jedna z najbardziej znanych, utrwalonych przez kamery scen z najnowszej historii Polski. Mężczyzna o pociągłej, wyrazistej, odrobinę cierpiętniczej twarzy podnosi palce w geście zwycięstwa na sejmowej trybunie.
Klaszczą mu wszyscy posłowie - ci ze zwycięskiego obozu "Solidarności", i ci z partii, które jeszcze niedawno rządziły państwem komunistycznym. Krótki moment jedności, której nie będzie ani wcześniej, ani później. Ten moment z września 1989 roku zapewnił Tadeuszowi Mazowieckiemu trwałe miejsce w historii. Miejsce pierwszego premiera niekomunistycznej, wolnej Polski.

Jego słynne zasłabnięcie na sejmowej mównicy wywołało powszechne współczucie. Chyba o niczyje zdrowie - poza papieżem - Polacy nie martwili się przez moment tak spontanicznie. A równocześnie to, co zdarzyło się później, uczyniło z tego spokojnego, ważącego słowa człowieka postać kontrowersyjną. Budzącą do dziś zażarte spory, których on sam wówczas na pewno się nie spodziewał. Wokół oceny dorobku jego rządu - na ile był rządem realnego przełomu, na ile niewykorzystanej szansy na pozbycie się resztek PRL - budował się w znacznej mierze podział polskiej sceny politycznej. Pozostałości tego podziału widać i dziś w debatach o III i IV RP.

Przewodnik
Na rolę przewodnika przeprowadzającego Polaków ze świata dyktatury do świata demokracji i wolnego rynku zapracował latami swojego życiorysu. Był przedziwną mieszanką kompromisowości i uporu, ostrożności i odwagi. Antykomunistyczni radykałowie wypominają mu epizod młodości, kiedy to jako działacz deklarującego "socjalistyczne zaangażowanie" katolickiego stowarzyszenia Pax wspierał artykułami stalinowską propagandę. Zarazem w kolejnych dekadach PRL, gdy po porzuceniu Pax redagował katolicki miesięcznik "Więź", jego umiejętność ponurego milczenia i cierpliwego przeczekiwania była często skuteczną bronią na zbyt gorliwych funkcjonariuszy cenzury.

Jako poseł koncesjowanego, maleńkiego katolickiego koła Znak do kolejnych komunistycznych Sejmów (w latach 1961 - 1972) nie grzmiał, nie protestował bardzo głośno. Nie taka była rola tych przeważnie bardzo dyplomatycznych reprezentantów interesów Kościoła. Ale to on jako jedyny polityk usiłował podnosić po 1970 roku sprawę odpowiedzialności za grudniową masakrę robotników. Do następnego parlamentu komunistyczna władza już go nie dopuściła.

Starał się działać w ramach legalnych instytucji, ale salki Katolickiego Klubu Inteligencji w Warszawie użyczał ludziom opozycji. I w końcu sam tę granicę przekroczył - podpisując w 1975 roku protesty przeciw wpisaniu socjalizmu i przyjaźni ze Związkiem Sowieckim do Konstytucji PRL. W 1980 pojechał wraz z Bronisławem Geremkiem do strajkującej stoczni. Pilnować, aby nie doszło do zwarcia między władzą i społeczeństwem. Ale też zabiegać, aby przestrzeń swobody poszerzyła się choć trochę.

Po stanie wojennym nigdy nie porzucił "Solidarności", a w maju 1988 roku pojechał do strajkującej raz jeszcze stoczni, choć wielu innych zwątpiło, czy należy protestować akurat w tym momencie. To zaprowadziło go do Okrągłego Stołu, a potem dało mu - z woli Lecha Wałęsy - tekę premiera.

Jako szef rządu od września 1989 do stycznia 1991 miał dwa dokonania o fundamentalnym znaczeniu. Będąc wcześniej zwolennikiem socjaldemokratycznych rozwiązań w gospodarce, przekazał jej reformowanie Leszkowi Balcerowiczowi, co zaważyło na stosunkowo szybkim marszu ku wolnemu rynkowi. Doprowadził też do normalizacji stosunków z Niemcami, choć początkowo objawiał pewną nieufność wobec zjednoczenia tego państwa. Zdjęcia jego wspólnej modlitwy w Krzyżowej z kanclerzem RFN Helmutem Kohlem stały się symbolem nowej ery.

Drugą stroną medalu był narastający konflikt - osobisty z Wałęsą i polityczny z tą częścią obozu solidarnościowego, która stworzy później antykomunistyczną prawicę. Wałęsa nie mógł mu darować osobistego "wybicia się na niepodległość". Kiedy przypomniał Mazowieckiemu: To ja zrobiłem pana premierem, on miał odpowiedzieć: Tak, ale ja tym premierem już jestem. Lider "Solidarności" odwdzięczył mu się później, nazywając go "żółwiem", który "nie nadaje się nawet do łapania pcheł". Przedrzeźniał w ten sposób powolny styl mówienia i działania premiera.

Ale był i inny, poważniejszy kontekst kontrowersji wokół rządu Mazowieckiego. Jarosław Kaczyński porównał go do konserwatystów galicyjskich tak wytrwale zabiegających o autonomię, że zbyt ostrożnych, gdy nadciągała niepodległość. Stąd pretensje do niego o to, że nie stawiał na ostrzu noża obecności wojsk sowieckich w Polsce. Że nie wymieniał szybciej peerelowskich urzędników. Że przez wiele miesięcy, chcąc dotrzymać kontraktu z prezydentem Jaruzelskim, trzymał w rządzie komunistycznych generałów Siwickiego i Kiszczaka. Jan Rokita, wówczas zwolennik Mazowieckiego, opowiadał wiele lat później, jak dotarł do premiera jako poseł z informacją o paleniu akt MSW. Ten reagując z wyraźną niechęcią, odesłał go właśnie do Kiszczaka, czyli tego, który na niszczenie akt pozwalał.

Czy premier mógł posuwać się szybciej i działać twardziej? - Wybór innej drogi był naznaczony zbyt wielkim ryzykiem - zapewnia Aleksander Hall, minister w jego rządzie. Kaczyński do dziś utrzymuje, że tak: warunki geopolityczne wokół Polski się zmieniały, trzeba było zmieniać politykę wewnętrzną. Ryszard Bugaj wydaje werdykt salomonowy: Może on nieco przeceniał zewnętrzne zagrożenia. Ale wiele decyzji łatwo jest oceniać po latach. Zasadniczej alternatywy dla postępowania Mazowieckiego nie było.

Spinacz
Niefortunny pojedynek prezydencki z Wałęsą zakończył się w 1990 roku klęską, ale i skrzyknięciem obozu zwolenników rządu Mazowieckiego w partię - Unię Demokratyczną. Była to koalicja liberalnej inteligencji, ale i wielu katolików, a nawet umiarkowanych prawicowców popierających ostrożny kurs byłego już premiera. Mazowiecki kierował tą partią, przekształconą później w Unię Wolności, przez pięć lat. Z coraz większymi trudnościami pełnił rolę, jak mówiono, spinacza różnych frakcji ciągnących UD, a potem UW w przeciwne strony. Skończyło się porażką - odsunięciem go na rzecz traktującego partię jak przedsiębiorstwo Leszka Balcerowicza.

Następne lata Mazowieckiego to już w dużej mierze przymusowa emerytura - choć zasiadał w Sejmie do 2001 roku i choć partyjni koledzy traktowali go z respektem - musiał oglądać klęskę swojego środowiska, z którym zresztą rozstawał się i do którego ponownie wracał. Brał udział w próbie stworzenia na miejsce UW - Partii Demokratycznej. Użyczył swojego autorytetu partii złożonej z dawnych ludzi "Solidarności" i postkomunistycznych pragmatyków typu Marka Belki w pozbawionej szans kampanii 2005 roku.

Według Rokity - traktującego Mazowieckiego nadal z szacunkiem - jego pełen namaszczenia, elitarny styl uprawiania polityki stawał się z biegiem lat anachroniczny. Symbolem tego stylu pozostały plakaty z kampanii wyborczej 1991 roku, gdzie pod podobizną lidera UD umieszczono hasło "Mądrzej". Traktowany z ostentacyjną czcią przez elity bywało, że przeszkadzał także i "swoim". Podczas kongresu Unii Wolności w kwietniu 1995 roku delegaci z oburzeniem pokazywali sobie fotkę Mazowieckiego z "Życia Warszawy", uznając ją za ośmieszającą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ci sami delegaci właśnie pozbawili go przywództwa.

Niektórzy współpracownicy skarżyli się na zwyczaje Mazowieckiego. Symbolizuje je anegdota: podczas wizyty w Szwajcarii premier wybiera w sklepie zapalniczki. Po gigantycznie długim namyśle wreszcie wskazuje: Chcę tę albo tę.

Posiedzenia Rady Ministrów prowadził przez wiele godzin - bywało, że do północy, czym denerwował konkretnego do bólu Balcerowicza. Również posiedzenia zarządów partii były pod jego przewodnictwem tasiemcowymi seansami psychoanalizy. Jednak jego obrońcy potrafią to wytłumaczyć. Była to recepta na osiągnięcie kompromisu, bo każdy mógł się wygadać.

Bywał - choć rzadko - bezwzględny. Bronisławowi Geremkowi, z którym całe lata współpracował, ale też trochę rywalizował, zaproponował w 1989 roku posadę wiceministra spraw zagranicznych, wiedząc, jak bardzo profesor chce być szefem MSZ. Geremek w sześć lat później był jednym z mózgów "spisku" przeciw Mazowieckiemu. A równocześnie, jak zauważa Bugaj, Mazowiecki miał coraz większe trudności z przystosowaniem się do świata, w którym liczyła się coraz twardsza konkurencja.

Uchodzi za człowieka zdystansowanego wobec ludzi, prawie ponuraka. "Ale traktuje swoich rozmówców uczciwie, nie manipuluje nimi" - przekonuje Bugaj. "To nie tylko wybitny mąż stanu, ale ciepły człowiek, choć starannie dobiera tych, do których chce się zbliżyć" - mówi Aleksander Hall.

Z biegiem czasu coraz boleśniej odczuwał spory wokół dorobku swojego rządu. Tłumaczył, że "gruba kreska" (a w zasadzie "gruba linia"), o której wspomniał w expose, była symbolem odcięcia się od okresu dyktatury, a nie wyrozumiałego stosunku do dawnych komunistów. I literalnie miał rację. Tyle że to nie likwidowało sporu o politykę pierwszych lat III RP.

Ojciec założyciel
Mniej ludzi pamięta, że w 1995 roku rywalizując z Balcerowiczem jako przewodniczący UW, wezwał do ostrożnego rozliczenia się z dokonań własnego obozu. Skrytykował na przykład nieodebranie majątku dawnej PZPR. Później nie wracał już do tego tematu. Trzeba jednak przyznać, że przez lata opierał się zbliżeniu UD, a potem UW do SLD. Unijna lewica uważała, że wciąż zerka tęsknie w prawo. To był jeden z powodów jego odsunięcia. Bronili go wtedy tacy politycy jak Rokita i Donald Tusk.

Namawiał inteligencję do pogodzenia się z Kościołem. To między innymi jemu zawdzięczamy wygaszenie wojny religijnej z początku lat 90. Jako zaangażowany katolik, który otwierał kiedyś Polaków na soborowe zmiany, szukał kompromisu i w tych kwestiach. "To my nie jesteśmy postępowi, bo mamy inne zdanie?" - pytał ze zdumieniem posła SLD Jerzego Wiatra podczas ostrego sporu o ustawę antyaborcyjną, której był zwolennikiem. Napisał przyjętą ostatecznie preambułę do konstytucji z odniesieniem się do Boga.

Obrona tej konstytucji, której był ważnym współautorem, jak i innych dokonań III RP, pcha go do coraz bliższej współpracy z takimi ludźmi jak Aleksander Kwaśniewski. "Rozumiem jego wyczulenie na krytykę i negatywny stosunek do obecnego rządu. Ale w otwarciu na postkomunistyczne uwikłanie w biznes środowiska posuwa się zbyt daleko" - ocenia życzliwy mu Bugaj.

Będąc trochę więźniem dawnych sporów, Mazowiecki pozostał człowiekiem kryształowym. Potrafi też zaskakiwać. Na przykład wbrew opinii większości elit stanął w obronie filmu "Pasja" Mela Gibsona, uznając go za swoje ważne duchowe przeżycie.

Nawet gdyby niczym nie zaskoczył, jest już jednym z ojców założycieli naszej niepodległości. Warto o tym pamiętać, gdy spotka się go czasem w kawiarence na warszawskim Mokotowie. Nikt nie musi go chronić przed Polakami.