Szczycimy się tradycjami ochrony przyrody sięgającymi wczesnego średniowiecza. To w Polsce uchwalono pierwsze nowoczesne prawo obejmujące ochroną ginące gatunki. Tworzenia rezerwatów i parków narodowych uczyli się od nas sąsiedzi. Nawet peerelowska ustawa o ochronie przyrody była niegdyś przedmiotem podziwu. Dlaczego więc wciąż nie jesteśmy krajem Zielonych?

Zaczęło się prawie tysiąc lat temu. Trochę nie wiadomo, dlaczego za polskiego prekursora ochrony przyrody uchodzi Władysław Jagiełło, zwycięzca spod Grunwaldu i zarazem rzekomy obrońca turów.

Już bowiem niemal cztery stulecia przed wstąpieniem Jagiełły na tron Bolesław Chrobry wydał prawa chroniące bobry. Sam Jagiełło zaś nie tyle pochylił się nad losem wymierających turów, ile raczej zastrzegł sobie prawo wyłączności polowania na nie, z którego korzystał, ile wlezie.

Dopiero Zygmunt III Waza zorientował się, że masowa eksterminacja turów poszła zbyt daleko. Wydał całkowity zakaz polowania na nie w roku 1597, gdy przy życiu zostało już tylko kilkanaście osobników. Choć król powołał specjalną straż, która miała pilnować, dokarmiać i monitorować liczbę żyjących turów, ostatni z nich padł zaledwie 30 lat po wprowadzeniu ochrony.

Zanim powstała ekologia
Działania Chrobrego czy Zygmunta III, mimo że godne podziwu, nie były elementami całościowego programu ochrony dziedzictwa naturalnego. Średniowieczne regulacje dotyczące ochrony ginących gatunków miały charakter doraźny. Kiedy orientowano się, że jakichś zwierząt lub roślin - bo królewską ochroną objęto także cisy - prawie już nie ma, wprowadzano ograniczenia ich eksploatacji.

Podobnie rzecz się miała z uciążliwymi skutkami działalności przedprzemysłowej. W XIII wieku stracono na przykład po krótkim procesie pewnego londyńskiego kowala, który nie przestrzegał zakazu spalania węgla podczas trwania sesji parlamentu. A w roku 1468 w Kolonii została zlikwidowana minihuta miedzi i ołowiu - był to efekt skarg mieszkańców przeciw szkodliwym dymom unoszącym się z jej kominów. W obu wypadkach chodziło o doraźny zakaz prowadzenia działalności będącej udręką dla otoczenia.

Dopiero znacznie później zaczęto się dopatrywać bardziej złożonych relacji między działalnością człowieka a stanem przyrody. Jako pierwszy zastanawiał się nad tym Georgius Agricola, który w "De Re metallica" poddał analizie niszczące efekty hutnictwa i górnictwa. W Polsce temat ten poruszył w wydanym w roku 1612 dziele "Officina Ferraria abo huta y warsztat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego" Walenty Roździeński.

Prawdziwy przełom nastąpił dopiero w drugiej połowie XIX w., kiedy ludzkość zdała sobie sprawę z destrukcyjnego wpływu industrializacji gospodarki na przyrodę, a za sprawą Ernsta Haeckla ekologia zaczęła funkcjonować jako odrębna nauka.

Lobbyści przed bojownikami
Choć na ogół do podzielonej przez zaborców Polski wszelkie idee z Zachodu docierały ze znacznym opóźnieniem, akurat w dziedzinie ochrony przyrody wyznaczaliśmy wówczas światowe kierunki. Wszystko za sprawą odkrycia Tatr. Bo to w drugiej połowie XIX w. zaczęto tak naprawdę traktować te góry jako obszar wart zainteresowania. Tatrzańska moda zaraziła szybko polską inteligencję.

Poeci - jak Kasprowicz czy Tetmajer - poświęcali Tatrom całe tomy, a Zakopane stało się letnio-zimową kulturalną stolicą Polski. I tak jak Stanisław Witkiewicz (ojciec Witkacego) podjął się artystowskich reform góralskiej architektury, tak inni przedstawiciele elit rzucili się na ratunek zagrożonej taterniczą inwazją przyrodzie.

Na fali tatrzańskiego szaleństwa Sejm Krajowy Galicji w 1869 r. uchwalił pierwszą w nowoczesnej Europie ustawę obejmującą ochroną zagrożone gatunki - kozice i świstaki. Wprowadzono ochronę limby. Powstały liczne towarzystwa ochrony przyrody. Poważni profesorowie angażowali się w ochronę tatrzańskich lasów - stanowiących wówczas prywatną własność górali.

Działalność ta miała charakter długotrwałego lobbingu prowadzonego przez wpływowe środowiska - nikomu nie przychodziło do głowy przykuwanie się do drzew, by uchronić je przed ciosami bacowskiej siekierki. Zamiast tego zajmowano się poważnymi debatami na temat możliwych form chronienia przyrody i przygotowywanie projektów.

Po odzyskaniu niepodległości przyszedł czas na ich realizację. Już w 1919 r. powołano rezerwat w Puszczy Białowieskiej, który potem przekształcono w Park Narodowy.

W 1928 r. za sprawą m.in. Bolesława Hryniewieckiego powstała Liga Ochrony Przyrody. A w roku 1932 uchwalono najnowocześniejszą wówczas w Europie ustawę o ochronie przyrody. Do chwili wybuchu II wojny światowej liczba rezerwatów w Polsce wzrosła do 211. Przez całe międzywojnie ochrona przyrody była przede wszystkim pożytecznym hobby elit. Zajmowanie się tą tematyką było w dobrym tonie.

Ekoschizofrenia PRL

Metodycznym zatruwaniem środowiska nasz kraj zajął się dopiero po II wojnie. Gospodarka PRL nastawiona na przemysł ciężki, górnictwo i hutnictwo była prawdziwą zmorą dla polskiej natury. A ona sama po okresie międzywojennego i młodopolskiego kultu na powrót stała się obszarem podboju.

Z drugiej jednak strony, uchwalona w 1949 r. ustawa o ochronie przyrody w tamtych latach znów należała do najnowocześniejszych. Wiele przedwojennych rezerwatów przekształcono w parki narodowe. Reaktywowano Ligę Ochrony Przyrody - jednak trudno powiedzieć, że kontynuowała ona międzywojenną tradycję. Stała się organizacją w założeniu masową, w praktyce zaś nijaką. Idea ochrony przyrody stała się zaś propagandowym sloganem.

O ochronie przyrody wiele wtedy mówiono, jednak naturę systematycznie i bezmyślnie niszczono. Apogeum destrukcji przypadło na czasy Gierka, kiedy powstały liczne chemiczne kombinaty wyrzucające z siebie tony toksycznych odpadów we wszystkich możliwych formach i - jak Azoty w Puławach - zamieniające otoczenie w księżycowy krajobraz.

W tym samym czasie na Zachodzie coraz większe znaczenie zyskiwał ruch Zielonych. W 1971 roku powstał zaś Greenpeace. W Polsce jednak nowoczesne proekologiczne idee bywały przedmiotem zainteresowania wyłącznie nielicznych, coś niecoś wiedzieli o nich pierwsi polscy hippisi, mówiło się o tym także w najbardziej elitarnych kręgach opozycyjnie nastawionej inteligencji. Po raz pierwszy w polskiej historii zaczęto wówczas myśleć o ekologii poza kontekstem działań państwowych.

Alternatywa i Żarnowiec

Dopiero w 1980 r., równolegle ze zrywem Solidarności, w Krakowie powstała pierwsza bardziej formalna organizacja polskich ekologów - Polski Klub Ekologiczny. W ostatniej dekadzie PRL ruchy i grupy ekologiczne wpisywały się w nurt kultury alternatywnej, szukającej trzeciej drogi między postawami władzy i opozycji solidarnościowej.

Było tak na przykład z Wolę Być - grupą powstałą w 1984 r. wokół tygodnika Na Przełaj. Idee ekologiczne niemal zawsze szły wówczas w parze z działalnością pacyfistyczną. Grupa Wolę Być zorganizowała na przykład wystawę zabawek militarnych pod hasłem Generałowie i dzieci nie bawcie się w wojnę, a przy tym angażowała się w akcje ekologiczne, doprowadzając do zamknięcia niebywale niebezpiecznych dla środowiska i ludności zakładów Celwiskoza w Jeleniej Górze.

Kampanię tę próbował wykorzystać rząd Rakowskiego. Jako że działo się to tuż przed wyborami w 1989 r., władze partyjne uznały wątek ekologiczny za ostatnią deskę ratunku. Zamknięcie lokalnego truciciela miało być wyborczą lokomotywą dla jeleniogórskiej PZPR. Miejscowa społeczność tej spóźnionej troski o środowisko jednak nie kupiła.

Rzecz bowiem w tym, że inne ekologiczne protesty tamtych lat zawsze zawierały w sobie element kontestacji władzy.

Tak jak wielki protest przeciw budowie elektrowni jądrowej w Żarnowcu. Wiosną 1987 r., w rocznicę wybuchu w Czarnobylu członkowie ruchu Wolność i Pokój zorganizowali serię pikiet przeciw planowanej budowie. Dwa lata później gdańska antyżarnowiecka demonstracja spowodowała mobilizację ZOMO na skalę niepamiętną od czasów stanu wojennego. Czujące pismo nosem władze zorganizowały publiczną debatę na temat elektrowni. Ta jednak okazała się pozorowaną szopką i nie dała żadnego wyniku.

Zmiana systemu, która nastąpiła niecały miesiąc potem, nie zakończyła konfliktu wokół Żarnowca. Jesienią protestujący zablokowali dostawę elementów reaktora, później ma miejsce 44-dniowa głodówka kilku uczestników protestu. Dopiero w styczniu 1990 r. podpisano deklarację o zwołaniu referendum w sprawie budowy żarnowieckiej elektrowni atomowej. W ten sposób finał jednej z głośniejszych kampanii ekologicznych zbiega się z początkiem III RP. Jednocześnie zaś metodologia protestów ekologicznych zaczyna się zbliżać do tej, jaką stosowała od lat na Zachodzie organizacja Greenpeace.

Zieleniejemy?
Pierwszą wielką ekologiczną inicjatywą początków III RP były we wczesnych latach 90. protesty wokół budowy zapory w Czorsztynie. Pod hasłem Tama tamie liczne grupy i grupki ekologów na wszelkie sposoby bezskutecznie starały się zatrzymać inwestycję. Protest był swoistą kuźnią kadr i zarazem poligonem metod dla dzisiejszych organizacji ekologicznych. Nie zjednoczył jednak środowiska i nie dał mu prawdziwej siły przetargowej.

Podobnie jak kolejne próby zakładania w Polsce partii Zielonych. Dziś działa kilka takich, z których najbardziej znaną są Zieloni 2004, cieszący się poparciem Kingi Dunin i Kazimiery Szczuki. Żadna z tych partii nie może jednak w tej chwili liczyć na choćby jednoosobową reprezentację w parlamencie. Pozostają bowiem grupami niszowymi.

I dlatego protest przeciw budowie obwodnicy w Dolinie Rospudy być może nie przebiłby się do szerszej świadomości, gdyby nie to, że polskim ekologom przy tej okazji udało się po raz pierwszy zyskać powszechną sympatię elit. Skoro zaś z przykuwającymi się do drzew młodymi ludźmi sympatyzują Maria Kaczyńska, Jadwiga Staniszkis i opiniotwórcze media, ich działania nie mogą pozostać niezauważone. Czyżby więc w dziedzinie ochrony przyrody najskuteczniejszy miał się okazać powrót do XIX-wiecznego i międzywojennego pozytywnego lobbingu?
























































Reklama