Napad na bank
Aleksandra Jakubowska zapewniała przed komisją śledczą, że jej utrwalone w billingach telefoniczne rozmowy z innymi postaciami podejrzanymi o manipulowanie medialną ustawą w chwili, gdy ważyły się losy oferty Rywina, to czysty przypadek. Jeśli ktoś zadzwoni do sprawcy napadu na bank pół godziny przed tym napadem, to wcale nie oznacza, że jest wspólnikiem gangstera - takie były argumenty ówczesnej wiceminister kultury.

Reklama

Można by jej odpowiedzieć najprościej: tak, owszem, przypadki są możliwe. Ale jeśli ktoś zadzwonił do sprawcy pięciu napadów na bank za każdym razem na pół godziny przed kolejnym kryminalnym aktem, a na dokładkę wypytywał dokładnie o instalacje bankowego alarmu, a jeszcze ma w tym banku kuzyna zatrudnionego na posadzie szefa ochrony - to sytuacja takiej osoby wydaje się nie najlepsza. Ba, nawet więcej - będzie on najbardziej oczywistym podejrzanym. Czy to wystarczy, żeby go skazać?

Jan Rokita zaoferował się w wywiadzie dla DZIENNIK przekształcić swoją wersję raportu komisji śledczej w akt oskarżenia. Ma to sens - w końcu cóż innego oznacza pojęcie procesów poszlakowych? Czy rzeczywiście Robert Kwiatkowski, Aleksandra Jakubowska, Włodzimierz Czarzasty byli grupą trzymającą władzę wymienianą przez Lwa Rywina w rozmowie z Adamem Michnikiem? Czy dałoby się tego dowieść przed sądem, a tylko opieszałość prokuratorów uniemożliwia taką puentę? Publicysta nie jest na szczęście sądem.

Rywin nie był sam
Zacznijmy od podważenia tezy sformułowanej w raporcie SLD-owskiej posłanki Anity Błochowiak, powtarzanej przez premiera Leszka Millera i niektórych komentatorów, choćby Janinę Paradowską. W ich ujęciu samotny producent Lew Rywin, bywalec salonów i znawca świata mediów, korzysta ze splotu okoliczności. Z trwającej od kilku miesięcy próby sił między rządem a prywatnymi nadawcami przestraszonymi rządowym projektem ustawy utrudniającej łączenie w jednych rękach różnych mediów naraz. Ustawy, którą opinia publiczna zdążyła już ochrzcić mianem Lex Agora.


Rywin idzie najpierw do prezes Wandy Rapaczyńskiej (13 i 16 lipca 2002 roku), potem do Adama Michnika (22 lipca) i żąda łapówki. W zamian obiecuje ułatwienie takich zmian w projektowanej ustawie antykoncentracyjnej, by Agora mogła kupić telewizję Polsat. Ceną ma być nie tylko suma 17,5 miliona dolarów, ale także nominacja Rywina na prezesa tej stacji, dbającego o dobry wizerunek SLD. Producent filmu "Pianista" działający sam byłby jak Zagłoba sprzedający Niderlandy.

Reklama

Otóż Zagłoba tylko żartował. Natomiast Rywin musiałby być szaleńcem. Próba powoływania się wobec Michnika na premiera Millera, z którym tenże Michnik pozostawał w stałych i zażyłych kontaktach, groziła przecież łatwym zdemaskowaniem. Tymczasem oznak szaleństwa u Rywina dostrzec nie sposób. Musiał być przekonany, że ma potężnych mocodawców. Musiał z nimi rozmawiać, znać ich twarze. Z samym "Leszkiem", na którego wskazywał enigmatycznie w rozmowie z Michnikiem, mógł oczywiście nie mieć kontaktu, był w końcu jedynie listonoszem. Ale z wpływowymi osobami, które umiały się wylegitymować rzeczywistymi koneksjami w obozie władzy, i owszem.

Na jedną z nich, prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego, powoływał się zresztą aż dwukrotnie. I w rozmowie z Wandą Rapaczyńską, gdy miał poczucie bezpieczeństwa, i wobec Leszka Millera, gdy stanął już w obliczu zdemaskowania i kompromitacji. Lew Rywin nie mógł działać sam, bo musiał mieć przynajmniej minimalne gwarancje, że ustawa naprawdę zostanie zmieniona po myśli Agory. Jak mógłby, nie mając na to widoków, żądać dla siebie po ewentualnym korupcyjnym porozumieniu posady w Polsacie?

I czy rzeczywiście wierzył, że Agora da mu tak gigantyczną sumę na piękne oczy? Bez choćby minimalnego przetestowania czy porozumienie z rządem zostało naprawdę zawarte? Żeby Wanda Rapaczyńska wyłożyła 17 i pół miliona dolarów, musiałaby - pomijając na chwilę, czy chciała - zobaczyć choć poszlakę, że jej żądania są spełniane. Takiej poszlaki Rywin, według zeznań wielu świadków wcześniej słabo zorientowany w meandrach prac nad ustawą, nie mógł jej sam pokazać.

"Leszek nie jest sam" - powiedział Rywin Michnikowi 22 lipca, gdy obaj pocili się w małym pokoiku naczelnego "Gazety Wyborczej" za zaciągniętymi roletami i w kłębach dymu z cygara. Można to stwierdzenie odwrócić - Rywin nie był sam. Ale jeśli nie sam, to z kim?

Grupa trzymająca władzę
Robert Kwiatkowski, inteligentny, utalentowany, zamknięty w sobie polityk lewicy skierowany przez własną formację do TVP. Zabiegający o to, by kierowana przez niego telewizja publiczna uzyskała przewagę na medialnym rynku. Ma szczegółową wiedzę na temat prac nad ustawą. Jest przecież według ówczesnego ministra kultury Andrzeja Celińskiego i innych świadków członkiem nieformalnego zespołu, który szykował ją na codziennych spotkaniach.




Reklama

W przeddzień wizyty Rywina u Michnika towarzyszy producentowi w jego domku na Mazurach (przemilcza ten fakt w zeznaniach przed prokuratorem, wyciągnie to z niego dopiero komisja śledcza). Lew Rywin wymienia jego nazwisko dwukrotnie przez nikogo niezmuszany, a mimo to "pomówiony" jak twierdzi Kwiatkowski - zdaje się nie mieć do niego o to pretensji. W kluczowych momentach akcji Rywina (wyprawa do Rapaczyńskiej, a potem do Michnika) komunikuje się systematycznie z producentem przez telefon, podobnie jak z innymi bohaterami tej historii. Przypadki? Trochę ich za wiele.

Aleksandra Jakubowska, zadziorna i ambitna dziennikarka przekształcona w polityka, nazywana "lwicą lewicy", nad projektem ustawy pracuje jako wiceminister kultury. Jeśli ktoś ma możliwość blokowania i uruchamiania prac nad ustawą, to właśnie ona. I robi to. Jakubowska zapowiada, że projekt będzie rozpatrywany po wakacjach, potem zmienia zdanie i podejmuje się gorączkowego mnożenia jego kolejnych wersji dokładnie w tym momencie, gdy Rywin czeka na odpowiedź Agory. Te wersje stają się dobrym argumentem korupcyjnego listonosza. Również Jakubowska cały czas telefonuje - do Kwiatkowskiego, do Czarzastego - w kluczowych momentach zdarzeń.

Już po zdemaskowaniu Rywina jak nałogowiec raz jeszcze podmienia projekty. Wieczorem 22 lipca u premiera pokazuje Helenie Łuczywo wersję korzystniejszą dla Agory. Następnego dnia rano dla rządu przygotowuje mniej korzystną. Czy nie dlatego, że wyprawa producenta z cygarem się nie udała? Że łapówka rozpłynęła się w powietrzu? Na dokładkę przed komisją śledczą Jakubowska zmienia swoje relacje i zostaje parę razy przyłapana na kłamstwach.

Włodzimierz Czarzasty, arogancki, kochający władzę sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, od miesięcy próbuje ręcznie sterować mediami elektronicznymi, uderzając między innymi w interesy stacji radiowych związanych z Agorą. Mimo to pozostanie najbardziej enigmatycznym uczestnikiem tych zdarzeń. Nie zna tak dobrze Rywina jak Kwiatkowski i formalnie nie bierze udziału w mnożeniu kolejnych wariantów przepisów ustawy medialnej, bo to należy do Jakubowskiej. Wiadomo, że jest faktycznym współtwórcą tego projektu, i że mógł zapewnić Jakubowskiej pomoc w pracach nad nim podczas kluczowego weekendu przed wizytą Rywina u Michnika.

Nie zrobili tego urzędnicy Ministerstwa Kultury, chociaż "lwica lewicy" tak początkowo twierdziła. Na jego udział w sprawie wskazują również telefony: do Jakubowskiej i Kwiatkowskiego (choć nie do Rywina). Mimo to twarz Czarzastego pozostaje w dużej mierze zakryta. Przewodniczący sejmowej komisji śledczej Tomasz Nałęcz nazwie go Lordem Vaderem. Gdyby kiedykolwiek doszło do procesu Grupy Trzymającej Władzę, Czarzasty miałby zapewne największą szansę na wywinięcie się.

Widmo kontr-Agory
Te trzy osoby tworzyły, wiele na to wskazuje, grupę trzymającą władzę także w innym znaczeniu. Bo nad korupcyjną ofertą ciąży nie tylko pokusa zdobycia dużych pieniędzy i uzyskania przez lewicę wpływu - na Polsat i na samą Gazetę Wyborczą, która ma być według posłania Rywina od tej pory przychylniejsza dla rządu. W tle widać także marzenie grupy lewicowych polityków zajmujących się mediami o stworzeniu imperium nazywanego potocznie kontr-Agorą.


Co i rusz natrafiamy na kolejne ślady tych starań. A to Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji szykuje pierwszą wersję ustawy w taki sposób, by umożliwić prywatyzację drugiego programu publicznej telewizji. Odpowiedni przepis zostaje wprowadzony do projektu w ostatnim momencie nie wiadomo czyją ręką. Tym bardziej można tylko spekulować, kto miał ewentualnie kupić "Dwójkę"? Ten akurat wątek ujawnił tygodnik "Newsweek".

A to znowu wiceminister Jakubowska usuwa z projektu słowa "lub czasopisma", co oznacza, że wydawca czasopism może być udziałowcem stacji telewizyjnej. To dowód na to, że pani minister mogła lepić projekt ustawy, tak jak chciała - w dowolnym momencie. Ale nie tylko. Bo czasopisma wydaje na przykład Muza, firma Czarzastego. To właśnie ona, skądinąd słaba, pozbawiona większego kapitału, miała być jednym z zaczynów kontr-Agory. Zwłaszcza, że dzięki życzliwości Ministerstwa Skarbu o mało nie wygrała przetargu na Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne.

To oczywiście paradoks, bo przecież spełnienie obietnic snutych przez Rywina przyniosłoby wzmocnienie Agory. Ale może to paradoks tylko pozorny? Może mocodawcy Rywina chcieli przechytrzyć Agorę podwójnie? Zabrać jej 17,5 miliona, by wykorzystać je później na dokapitalizowanie coraz potężniejszej i bezwzględnej konkurencji. Firma Rapaczyńskiej i Michnika miałaby w takim scenariuszu finansować zamach na samą siebie. I to są te buldogi w pełni rozpoznawalne, nawet jeśli nie wiemy, czy same ugryzły oraz ile razy. A gdzie jesteśmy skazani na zagadki?

Szyderczy uśmieszek Leszka
"Leszek" miał stać za całą sprawą. Wiemy, że premier Miller nie powiadomił prokuratury. Do dziś opisuje ofertę Rywina jako śmieszną i nieprawdopodobną. Jednak wyrażane przez niego przeświadczenie, że Rywin to potencjalny "pacjent szpitala psychiatrycznego", to jeszcze zbyt mało, by usprawiedliwić sytuację, w której człowiekowi żądającemu łapówkę w imieniu premiera tenże premier oferuje faktyczną bezkarność.


Co więcej, Jan Rokita stawia Leszkowi Millerowi inny ciężki zarzut. Już po zdemaskowaniu Rywina zaoferował Agorze korzystne przepisy ustawy, choć jeszcze niedawno chciał czegoś zupełnie przeciwnego. Czy była to próba kupienia milczenia Michnika dysponującego kasetą z nagraniem? Trudno nie nazwać tego korupcyjnym targiem.Czy to wszystko jednak musi oznaczać, że Leszek Miller wysłał Lwa Rywina do Agory? Że to on chciał łapówki? Że to on oferował Rapaczyńskiej i Michnikowi telewizję Polsat? Producent mógł być przecież jedynie przekonany, że działa na konto premiera. Przez tych, którzy mogli się przed nim wykazać wpływem na rządowe decyzje.

To, co robił Miller w śledztwie, nie wystawia mu dobrego świadectwa. Twierdził, że kompromis z prywatnymi nadawcami zawarto już w czerwcu - w takiej sytuacji wyprawa Rywina do Michnika byłaby bezprzedmiotowa. Przeczą temu jednak inni świadkowie, przeczą dowody. Miller pomniejszał własną rolę w pracach nad ustawą. Był o niej szczegółowo informowany, choćby przez Adama Michnika.

Co więcej, robił wszystko, żeby udowodnić, że korupcyjny listonosz to nikt więcej niż potencjalny klient psychiatrycznej izolatki. Na przykład zapewniając komisję śledczą, że przeznaczenie 17,5 miliona dolarów na cele partyjne (a to wynikało z sugestii Rywina) było niemożliwe, bo przecież odpowiednie prawo zabrania finansowania partii w ten sposób. To tak jakby twierdzić, że nie istnieją złodzieje, bo kradzież została już dawno zdelegalizowana w kodeksie karnym.

Co wszakże powodowało Millerem? Może tylko - jak spekulował Jerzy Urban - lęk przed zdemaskowaniem własnego środowiska. A może szczególne przywiązanie do Aleksandry Jakubowskiej, bliskiej mu politycznie i osobiście aż do samego końca. Aż do załamania się karier obojga.

Może Miller tylko autoryzował politycznie akcję przeciw prywatnym nadawcom, chcąc ograniczyć wpływy biznesowe Agory. Bo mimo że baraszkował towarzysko z Michnikiem, to przecież wiedział o jeszcze bliższych związkach naczelnego "Wyborczej" z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, jego rywalem o rząd dusz na lewicy. A potem, kiedy pojął, że jego zamysł został wykorzystany przez zmyślnych ludzi, częściowo z jego otoczenia, postanowił ich kryć.

Za niewinnością Millera przemawia jego swoista ambiwalencja w potraktowaniu afery Rywina. Czy gdyby wiedział, że tropy doprowadzą ostatecznie do niego, zgodziłby się na powołanie komisji śledczej? Mógł przecież namawiać swoich partyjnych kolegów, aby zablokowali ją w parlamencie. Ale może to właśnie świadczy o jego winie? Może sądził, że cały układ jest na tyle piętrowy i szczelny, że jego rozebranie na czynniki pierwsze przez najambitniejszych śledczych graniczy z niepodobieństwem.

Okolicznością niewątpliwie obciążającą jest polityczny charakter transakcji, z którą przyszedł Rywin. Można wyłudzić łapówkę pod skrzydłami patronującego spornej ustawie szefa rządu - bez jego wiedzy. Trudniej bez wiedzy szefa partii, a Miller liderował SLD, podjąć grę o przejęcie politycznej kontroli nad ważnymi mediami. Czy jednak Miller autoryzował plan w szczegółach? Czy coś tam tylko wymamrotał z charakterystycznym uśmieszkiem, pozostawiając całą resztę domyślności takich współpracowników jak Jakubowska. Jesteśmy i chyba będziemy skazani jedynie na domysły.

Polisa Agory
Nie mniej tajemniczo jawi się zachowanie szefów koncernu Agora. Pewne jest, że odrzucili pomysł zapłacenia łapówki. O co jednak grali Adam Michnik i Helena Łuczywo, przyjmując 22 lipca wieczorem, zaraz po wyrzuceniu za drzwi skompromitowanego Rywina, korzystniejsze niż wcześniejsze wersje ustawy? Czy było to tylko wykorzystanie zbiegu okoliczności bez kwitowania niczego? Czy może - jak twierdzi Rokita - szantaż obronny? Wykorzystanie ukrytej w agorowym sejfie kasety jako swoistej polisy bezpieczeństwa w dalszych biznesowych grach z rządem.


Odrzućmy naiwne tłumaczenia, że redaktor Michnik to człowiek niezdolny do takiej gry, bo niezorientowany w interesach. Zapewne niezorientowany w szczegółach, ale nieunikający dziwnych konwersacji z biznesmenami (świeższy przykład biesiady z Gudzowatym) i używany cały czas przez Agorę jako swoisty taran w biznesowych negocjacjach. Skoro prowadził je z politykami rządzącego obozu przed wyprawą Rywina, dlaczego miał nie wykorzystać swojej wiedzy - już potem? Dlaczego miał nie użyć dziennikarskiego śledztwa jako środka nacisku?

Rozważmy: po 22 lipca Michnik rozpowiada o sprawie na lewo i prawo, a jego dziennikarze dostają wręcz zalecenie, by puścić całą historię w agorowym sejfie w obieg. Może to być argument na rzecz czystych intencji Agory. Tego dowodził zastępca Michnika Piotr Stasiński, odpowiadając na łamach "Newsweeka" na zarzuty formułowane przez Rokitę. Według tej logiki ktoś, kto tak mówi otwarcie o sprawie, musi się liczyć, że ona nie przyschnie. Że prędzej czy później wypłynie. W takim scenariuszu Michnik miałby publikację odkładać, ale z niej nie rezygnować.

Ale z drugiej strony może podtrzymywanie przy życiu plotek to metoda na szachowanie Millera i jego obozu. Przecież Agora potrafi zablokować wszelkie poważniejsze publikacje na ten temat konsekwentną odmową rozmowy z tymi mediami, które próbowały się całą historią zająć. W tym samym czasie premier nie mógł zapomnieć o spoczywającym w sejfie na ulicy Czerskiej nagraniu. Czy to nie dodatkowa gwarancja, że antyagorowe przepisy ustawy nie wejdą w życie? A być może także i narzędzie w innych rozgrywkach, na przykład w bojach wokół prywatyzacji WSiP.

Tam właśnie ścierają się najwyraźniej konkurujące ze sobą interesy silniejszej kapitałowo Agory z drapieżnymi "młodymi wilczkami" działającymi ongiś w komunistycznych organizacjach. Groźnym rywalem w walce o przetarg okazała się Muza Włodzimierza Czarzastego. Michnik prowadzi grę, brutalnie grożąc Millerowi i ministrowi skarbu Wiesławowi Kaczmarkowi, że "będzie prowadził dziennik pokładowy prywatyzacji WSiP". Czyli, że użyje swojej gazety do obrony własnych biznesowych racji. Ale może miał też w zanadrzu inną broń. Artykuł, który może się ukazać, ale może być też wstrzymywany. Ad Calendas Graecas.

Czy gdyby Agora rzeczywiście używała sprawy Rywina jako oręża, przegrałaby tak łatwo? Lewica cały czas pracuje przecież nad antykoncentracyjnym projektem. Więcej nawet, we wrześniu sejmowa komisja kultury znów go zaostrza w sposób dla Agory niekorzystny. Także gra o WSiP zostaje przez lobby "Gazety Wyborczej" przegrana. Kaczmarek wybiera Muzę, a Miller nie wywiera nacisku, by to zmienić. Zostaje to ostatecznie przesądzone na cztery dni przed publikacją głośnego tekstu opowiadającego o aferze. Może to dowód, że Agora nie grała aferą Rywina. A może odwrotnie - postkomuniści zbyt uwikłani we własne interesy nie byli w stanie ulec "szantażowi obronnemu". I dopiero wtedy Michnik odpalił to, co miało w ostateczności pogrzebać rząd Leszka Millera.

Inny Lord Vader
Możliwe wreszcie, że w tej sprawie jest więcej niż jeden Lord Vader. To rzecz niezwykła, że ostrożna w słowach wiceprezes Agory i zastępca Michnika Helena Łuczywo zdecydowała się wymienić - przed komisją śledczą i przed sądem - Marka Siwca jako osobę kojarzoną z całą historią. Reprezentowała przecież środowisko "Gazety Wyborczej", tyleż dobrze zorientowane w polityczno-towahistorićrzyskich kontekstach całej historii, jak zaprzyjaźnione z prezydenckim ośrodkiem władzy.

Marek Siwiec, wówczas prezydencki minister, miał z punktu widzenia grupy trzymającej władzę jeden istotny atut - to były członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dobrze zorientowany w grach na pograniczu mediów, biznesu i polityki.




A krąg osób zajmujących się ustawą nie był - wbrew obiegowym opiniom - wyłącznie Millerowski. Z premierem związana była Jakubowska, ale już Czarzasty i Kwiatkowski to ludzie powiązani przede wszystkim z "dużym", czyli z Pałacem Prezydenckim. To samo można zresztą powiedzieć o samym Rywinie.

Szczególnie zastanawiająca wydaje się rola Kwaśniewskiego. To, że wiedział o całej sprawie i nic nie zrobił, jest typowe dla tego środowiska.

To, że próbował się potem kreować na Kasandrę próbującą przestrzegać i Michnika, i Millera przed konsekwencjami jej nieujawnienia - tak postępują politycy. Czemu jednak miał służyć list Rywina do prezydenta przekazany mu na tenisowym turnieju Prokom Open już 28 lipca 2002 roku? Rokita porównuje tę dziwną notatkę do meldunku złożonego bossowi mafii - capo di tutti capi. Czy nie było tak, że wystraszony obrotem spraw producent szukał u Kwaśniewskiego ratunku? W oparciu o jakie przesłanki? Może o domniemanie, że prezydent będzie chciał chronić swoich ludzi. Tak jak chronił ich przed komisją Miller? Czy chodziło tylko o najbardziej pogrążonego Kwiatkowskiego czy o kogoś więcej?

Ale jeśli tak, to dlaczego Kwaśniewski nie tylko pokazał, ale i przekazał tę notatkę Millerowi podczas pałacowej biesiady? I dlaczego drażniąc premiera pouczeniami (w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej"), sprowokował go do ujawnienia listu Rywina opinii publicznej? A może oczekujemy od bohaterów tych wydarzeń zbyt wiele? Możliwe, że wszyscy grali tu nie tylko bez większych skrupułów, ale i konsekwencji. Miller nie potrafił działać tak, by uchronić swoich ludzi. Kwaśniewski coś tam wiedział, a mimo to zamiast trzymać się z dala od afery, wdepnął w nią z podziwu godną lekkomyślnością, skądinąd słusznie przekonany, że nikt go zbyt mocno nie będzie o nic pytał. Michnik tak naprawdę nie wiedział, co robić z aferą. Nie wykluczał jej opisania, ale też wiązał z nią nieokreślone nadzieje na powstrzymanie niekorzystnych dla Agory decyzji rządu.

Nadzieje ostatecznie płonne. Przecież w końcu także członkowie grupy trzymającej władzę, zręczni w szczegółowych zwodach (koordynacja kolejnych wersji Jakubowskiej z wizytami Rywina), okazali się żałośnie nieskuteczni. Albo inaczej - skuteczni w jednym. W wyegzekwowaniu omerty, zmowy milczenia. Trwa ona do dzisiaj. Można się tylko pocieszać, że Czarzasty, Kwiatkowski, Jakubowska lub Miller piszą sekretnie pamiętniki. Bo na film produkowany przez Rywina nie ma chyba co liczyć.