Przegraliśmy powstanie warszawskie. Nie oznacza to, że powinniśmy obchodzić jego rocznicę w atmosferze cmentarnej powagi. To dobrze, że obchody rocznicy powstania warszawskiego (podobnie było z Poznaniem’56) ewoluują w stronę święta, z punkowymi koncertami, konkursami komiksów, że nie stronią od fety. Lepiej oddaje to hołd pokoleniu wojennej młodzieży, która za punkt honoru stawiała sobie "być w dechę" nawet w oku cyklonu, niż żałobne akademie z Krzysztofem Kamilem w tle.
Tylko że to wszystko niepostrzeżenie prowadzi nas do upowszechnienia przekonania, że w zasadzie powstanie było naszym zwycięstwem. Feta jest o tyle zasadna, że powstanie było pokazem wielkiego męstwa. Jednak nie było zwycięstwem, nawet i w metafizycznym znaczeniu tego słowa. Było efektem błędu politycznego i moralnego. Nigdy by nie wybuchło, gdyby przywódcy podziemia mieli jaśniejszy obraz sytuacji albo gdyby kierowali się wyłącznie chłodną kalkulacją.
Powstanie warszawskie stało się wielkim ciosem w pewien wzór polskości. Stalin zdrajca, Amerykanie idioci, Niemcy bestie - wszystko to prawda, ale niezacierająca innej prawdy, walki rozpoczęto z wiarą, że wpływ na losy wojny może mieć wielkie bohaterstwo. Dla zademonstrowania światu i sobie, że "jeszcze Polska nie zginęła", zaryzykowano życie miliona cywilów.
Nie ma wątpliwości, że gdyby - cudem - Polska odzyskała niepodległość zaraz po wojnie, na osoby odpowiedzialne za podjęcie jednej z najtrudniejszych decyzji w naszych dziejach spadłaby lawina takiej krytyki, w której padałyby i słowa o "zbrodni". Może nawet zrealizowano by postulat postawienia Bora-Komorowskiego, Okulickiego, Chruściela, a może i premiera Mikołajczyka i naczelnego wodza Sosnkowskiego przed specjalny trybunał (proponował to jeszcze w 1944 roku młody działacz narodowego podziemia Wiesław Chrzanowski).
Ponieważ cudu nie było, dezawuowaniem przywódców Polski Walczącej zajęli się propagandyści władzy komunistycznej. Ich ataki, nawet te sensowne, zmierzały do złamania Polakom kręgosłupa i każdy, kto w polskości widział cenną wartość, komunistyczną interpretację Powstania z czystym sercem odrzucał.
Sam tak robiłem. Zarazem, jak mi się wydawało, panowała wśród Polaków cicha zmowa. Tylko człowiek zaćmiony i niedostrzegający oczywistych przecież uwarunkowań "dyskusji nad sensem powstania" albo po prostu łajdak, pomstował na dowódców AK. Zarazem wiedzieliśmy, że jednym z najważniejszych drogowskazów polskiej polityki jest właśnie ten: nigdy więcej nie powielimy powstania warszawskiego. Udało się w 1956, udało się w 1980. Naszym sukcesem było wówczas uniknięcie przerostu kalkulacji heroicznej nad polityczną.
Obserwując, jak z roku na rok obchody 1944 roku rozrastają się, czuję niepokój, że dochodzi do kolejnego przewartościowania, swoistej rehabilitacji heroizmu. Heroizm jest potrzebny, bywa niezbędny. Społeczności, w których z góry zakłada się głupotę bohaterstwa, są kalekie. Nie chciałbym, abyśmy kiedykolwiek stali się taką wspólnotą. Dlatego bez wahań stanę gdzieś w centrum o 17., by oddać cześć bohaterom, a także zwykłym, zabitym przez Niemców ludziom. Im si to po prostu należy. Na innym piętrze tego, tamtego budynku trzeba jednak powtarzać: bohaterstwo ma uzupełniać rozsądne, zimne wyrachowanie, zwłaszcza wtedy, kiedy nasza decyzja wciąga w wir męczeństwa inne osoby.
Zdawało mi się zawsze, że powstanie skończyło pewien etap interpretacji "polskości". Po anarchicznie bezwładnym stuleciu rozbiorów, w wiek XIX wkroczyliśmy bez państwa, ale za to z dziarskim "co nam obca moc wydarła, szablą odbierzemy". W latach napoleońskich miało to pokrycie w czynach. Dwa nierozważnie wszczęte powstania 1830 i 1863 roku w znacznej mierze zatarły tamte triumfy.
"Skarlał ten naród" - narzekał młody Piłsudski. Konsekwentnie lata 1914-1920 przedstawiali piłsudczycy jako lata odrodzenia duchowego Polaków, ponownie ludzi czynu. W ostrym sporze z krakowską szkołą historyczną oraz endeckim, chłodnym nastawieniem do romantyzmu lansowano ideały czynu zbrojnego jako naturalnego dla polskiej duszy (bardzo przy tym rozdmuchując rzekome militarne znaczenie Legionów oraz przebieg wydarzeń z 10 - 11 listopada 1918). Wygrane przez Polaków powstanie wielkopolskie i częściowy sukces III powstania śląskiego umacniały poczucie, że jesteśmy narodem honorowym, walecznym, z tych, co to szablą i własną determinacją odbierają to, co im się należy. Klęska września 1939 roku uderzyła w ten wypielęgnowany obraz jak grom z jasnego nieba.
63 dni 1944 roku potwierdziło przekonanie, że nie jesteśmy narodem zwycięzców, lecz jakichś nierozsądnych bojowników ponoszących... bohaterskie klęski. Byliśmy blisko zarzucenia skądinąd wartościowej części naszej tradycji, tej rycerskiej i ułańskiej.
Dobrze się stało, że cień powstania nie przygniótł nas jednak swoim ciężarem. Może to paradoksalna zasługa komunistów, że w pewien sposób rozcieńczyli "spór o powstanie", chcąc znaleźć w nim argument na rzecz swojej strasznej zdrady. Na pewno jest to zasługa niejednego polskiego domu, nauczyciela, księdza i artysty. Dzisiaj polskość to zarówno umiejętność stawiania oporu niewoli, jak i umiejętność radzenia sobie z wolnością. Nie uznajemy się za naród wiecznych przegranych ani Winkelrieda narodów. Niespecjalnie mamy narodowe kompleksy, nie odbija nam palma. Bez trudu poradzimy sobie i z prawdą, że powstanie warszawskie było modelowym przykładem braku rozwagi swoich szefów. Nie próbujmy wygrywać powstania.