Oczywiście znamy z historii wyjątki, to znaczy propozycje samego dobra lub znacznie większego dobra, które warto wybierać, ale zawsze były to propozycje, jakie kończyły się tragicznie: totalitaryzmem lub niezrealizowanymi populistycznymi obietnicami. Nawet Kościół naucza (niekoniecznie wszyscy polscy biskupi), że na tym marnym świecie nie możemy zmierzać do dobra, a raczej do unikania zła. Bójmy się zatem tych, którzy nadmiernie obiecują i którzy nam mówią, że zasługujemy na więcej, bo jeżeli uczciwie się nad swoim życiem zastanowimy, to zdamy sobie sprawę, że tak bardzo to na więcej sobie nie zasłużyliśmy, może na odrobinę więcej, ale tylko odrobinę.
Nigdzie na świecie (a tym bardziej w demokracjach) polityka nie polega na dążeniu do dobra. Czasem są chwile wielkiej wspólnoty i wielkiej radości, jak w czasach „Solidarności” 1980 – 1981 czy kiedy Amerykanie wybierali Obamę, ale to – z natury polityki – są tylko chwile. Miałem znajomych, którzy po 1982 lub 1989 r. wyjeżdżali z Polski, gdyż nie spełniła ona ich marzeń, jakie żywili w trakcie szesnastu miesięcy pierwszej „Solidarności”. Rozumiałem, że przeżyli rozczarowanie, ale przeżyli je na własne życzenie, gdyż tylko ludzie o maksymalistycznym stosunku do świata mogli oczekiwać, że stan wspólnoty duchowej i praktycznej będzie trwał i trwał albo przy sprzyjających okolicznościach się odrodzi.
Wszędzie wszyscy wybieramy mniejsze zło w polityce i tylko potem na skutek naturalnych zabiegów mitologizacyjnych wspominamy ten wybór lub jest on wspominany przez historyków amatorów jako wybór dobra. Podziwiani wciąż przywódcy europejscy, jak generał de Gaulle, także w swoim czasie byli traktowani jako mniejsze zło i dopiero potem powstała legenda, którą następnie stopniowo zaczęto odbrązawiać.
Podobnie było z JFK, w którego jakże liczne wady do dzisiaj bardzo wielu Amerykanów nie całkiem chce wierzyć, chociaż napisano na ten temat wiele rzetelnych książek. Nie wynika to ani trochę z marnej natury człowieka, tylko z samej natury polityki (szczególnie demokratycznej), kiedy to każda decyzja pociąga za sobą konsekwencje, które w najlepszym razie naprawiają więcej zła, a czynią mniej. Z sytuacją taką mamy ponadto do czynienia w coraz większym stopniu, co wynika paradoksalnie z poprawy jakości naszego życia.
Reklama
Poprawa jakości naszego życia, czyli więcej dzieci studiujących, lepsze metody leczenia chorób czy – by wymienić tylko kilka czynników spośród setek – szybsze metody transportu, wymaga nakładów finansowych, jakie nie były potrzebne wcześniej. A przecież państwo, do którego mamy pretensje, czy też rządzący nim politycy nie dysponują znacząco, a w każdym razie odpowiednio wyższymi przychodami, żeby rosnące i słuszne nadzieje zaspokoić. Polityka wyboru mniejszego zła staje się zatem bardziej, a nie mniej powszechna.
Problem polega na tym, że bardzo trudno jest samym politykom, i to jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, wyjaśniać, że oni chcieliby tylko czynić jak najmniej zła. Nie jest to ani przekonujące, ani atrakcyjne. Tak więc demagodzy i populiści, którzy gotowi są obiecywać same łakocie, mają znacznie wygodniejszą sytuację. Nie dajmy się jednak im podejść, obietnice nie znaczą niemal nic, jeżeli się nie mówi, jak się je zrealizuje, czyli z czyim uszczerbkiem. Nie jest bowiem tak luksusowo, że wszyscy Polacy dostaną więcej, chociaż może zasługują. Z tego, że pula jest ograniczona, wynika, że niektórzy dostaną mniej. A którzy to będą – tego się nam oczywiście nie mówi, żeby nikogo nie zrażać.
Zagłosujmy więc na tych, którzy najmniej obiecują, a jeżeli obiecują, to wskazują realne pokrycie, jak chociażby nasz związek z Unią Europejską czy stabilny budżet. Zagłosujmy na najmniejsze zło.