Frasyniuk nie kryje rozżalenia rzeczywistością, z jaką przychodzi się borykać polskim przedsiębiorcom. Były polityk, który ma firmę transportową, opowiada m.in. o konieczności kombinowania, co w języku oficjalnym nazywa się "optymalizacją podatkową". Taki tygodnik "Polityka". Przekształcił się niedawno ze spółdzielni pracy w spółkę komandytowo-akcyjną. Po co? Optymalizacja podatkowa. Znaczy - zapłacić mniejsze podatki. Mnie także kancelaria prawna od dwóch lat doradza założenie spółki komandytowo-akcyjnej. Teraz jestem podwójnie opodatkowany, a komandytowa pozwala mi tego uniknąć - tłumaczy. Dodaje, że rozwiązaniem byłoby stworzenie przez państwo przejrzystych reguł - wtedy nie szukałoby się furtek i obejść.
Innym przykładem jest - według Frasyniuka - prawne umocowanie relacji pracownik-pracodawca. Chcę dać dobremu kierowcy 500 zł ekstra premii, ale po ozusowaniu i opodatkowaniu dostaje 200 zł. Mnie jest wstyd, że ja mu takie pieniądze daję, bo państwo zabiera haracz i dodatkowo tworzy mechanizm, który skłania do myślenia, jak by to państwo oszukać - przekonuje. Przyznaje również, że kilka lat temu rząd zmienił zasady rozliczania kierowców i wzrosły koszty działalności firm transportowych, jego pracownicy sami zaproponowali mu, by pozostał przy starych zasadach, oczywiście nielegalnie.
Frasyniuk do tej pory - jak mówił - kierował się w dużej mierze etosem solidarnościowca i zasadą tworzenia standardów. Ale teraz sam szuka sposobu na ominięcie podatków i pobierania przez państwo składek, by z pensji więcej pieniędzy szło do kieszeni pracownika.
Wspomina również niedawną rozmowę z Tadeuszem Mazowieckim na temat obecnego premiera. Mówię mu: "Dlaczego ty wspierasz Tuska, on nie ma żadnej wizji". Tusk zmusza mnie, bym lawirował, brał kancelarie, płacił za szukanie luk prawnych. To z całą pewnością nie jest kraj dla małych i średnich przedsiębiorców, którzy - o ile pamiętam - tworzą najwięcej miejsc pracy - ubolewał.
Jak pozytywny przykład wskazuje Niemcy, gdzie otworzył filię swojej firmy. Opowiada o sytuacji, kiedy zginęły faktury - ani biuro rachunkowe, ani nawet skarbówka nie robiły im z tego powodu problemów, pytały raczej, jak mogą pomóc. Mój pracownik, którego tam "zesłałem" z rodziną, mówi: szefie, tam jest raj, sami dzwonią nawet z przedszkola, wszystko załatwiają, pytają, w czym pomóc - opowiadał Frasyniuk. Wspomniał też o innej kuriozalnej sytuacji - kupno samochodu firmowego w Niemczech jest znacznie tańsze niż w Polsce. Jak się policzy, wychodzi, że patriotyzm to koszt 100 tys. złotych, bo kupując i rejestrując auto na niemiecką firmę, tyle zaoszczędziłem - wyliczał. On sam, jak przyznał, jeździ bankowozem, czyli autem przystosowanym do przewozu gotówki, papierów wartościowych. Dlaczego? Żeby mieć ulgę - mówi ze śmiechem. Ale chwilę potem dodaje już zupełnie serio: Dlaczego państwo nie traktuje mnie poważnie. Tworzy takie nonsensy i zmusza ludzi do kombinowania.
Frasyniuk dodaje, że sam zastanawiał się, czy nie zarejestrować swego auta w Niemczech - tym bardziej że mandat z fotoradaru ustawionego w Polsce nie trafi do kierowcy, jeśli jechał on samochodem na niemieckich numerach. Policje w tym zakresie nie współpracują - stwierdził. A jemu zdarza się łamać przepisy, bo - jak stwierdził - nie da się jeździć zgodnie z przepisami, bo trzeba by przez Polskę jechać dwa dni.
Jego drogówka czasami rozpoznaje. Opowiadał sytuację, w której raz zdarzyło mu się wręczyć policjantowi łapówkę: Jechałem w t-shircie, na luzie. Zatrzymał mnie, patrzy i myśli: fura służbowa, w środku jakiś dziad, więc pyta: i co, jedzie pan do Warszawy po szefa, zachlał, ch... jeden? No dobra, mówi, daj pan stówę i nie ma sprawy. Tak mnie rozbawił, że mu dałem. Innym razem, kiedy wiózł kolegę i został zatrzymany, usłyszał rozmowę policjantów: Czekaj no, jeśli Frasyniuk robi za kierowcę, to kto, k...a, siedzi z tyłu? Puszczamy, bo będzie afera.