Jedno rzuca się w oczy najbardziej. Podział na stronę merytokratyczną i na tych, którzy w założeniu mają pełnić rolę zbrojnego ramienia partii i rządu.

Najciekawszą postacią z tej pierwszej grupy jest zdecydowanie Mateusz Morawiecki. Człowiek, którego osobiście lubię i szanuję za wszystko, co osiągnął jako prezes wielkiego banku, a zarazem za działalność, którą i on, i bank podejmowali, kierując się pobudkami propaństwowymi i patriotycznymi (patrz akcje sponsoringowe BZ WBK). Morawiecki zachowywał podziwu godny spokój w różnych sytuacjach, przez które przechodziły jego instytucja i cały sektor bankowy. Ci, którzy są bliżej, wiedzą, jakich talentów wymaga zarządzanie firmą będącą częścią międzynarodowej korporacji, dla której Polska jest tylko jednym z wielu rynków. I to jeszcze takiej korporacji, w której doszło do zmiany na szczycie wymuszonej ubiegłoroczną śmiercią szefa szefów Santandera.
Reklama
Z przecieków wiadomo, że do ostatniej chwili decydowało się, czy Mateusz Morawiecki otrzyma tekę wicepremiera. Grały tu różne siły, ambicje i animozje. Dobrze, że skończyło się, tak jak się skończyło. W zamyśle nowy resort rozwoju ma być bowiem centrum gospodarczym rządu, ośrodkiem tworzenia strategii i wprowadzania jej w życie. Bez kompetencji premierowskich trudno byłoby Morawieckiemu cokolwiek zdziałać. A tak ma pewne szanse. Tym bardziej że powinien, jak sądzę, znaleźć dość łatwo wspólny język z innymi merytokratami w rządzie: Konradem Szymańskim, Pawłem Szałamachą, Anną Streżyńską, Konstantym Radziwiłłem, Jerzym Kwiecińskim.
Problem w tym, że ta grupa znajduje w rządzie silne antyciała w postaci szefów resortów siłowych. Antoni Macierewicz, Mariusz Kamiński, Zbigniew Ziobro to nie nowicjusze. Dali się poznać już za poprzednich rządów PiS, każdy w Polsce ich z czymś kojarzy – i nie są to najczęściej skojarzenia pozytywne. Teoretycznie ta trójka jest oddzielona od spraw gospodarczych, w praktyce oczywiście nie ma o tym mowy. Każde działanie rządu w gospodarce (poczynając od nominacji personalnych w spółkach Skarbu Państwa) będzie nadzorowane, kontrolowane, śledzone przez ludzi podległych szefom służb, wojska i wymiaru sprawiedliwości. Zatem może nie dziś, nie za tydzień, ale za kilka miesięcy – gdy przyjdzie podejmować istotne decyzje – dojdzie do nieuchronnego zwarcia. Interesy są aż nazbyt sprzeczne. Niech ich ilustracją będą wzajemnie sprzeczne hasła PiS z kampanii wyborczej: z jednej strony obietnica ułatwień dla przedsiębiorców, lepszego ich traktowania, obniżenia podatków dla małych firm – a z drugiej strony zapowiedź ostrzejszych kontroli, uszczelniania systemu, nakładania nowych podatków na banki i sklepy itd. Ta dwoistość przekazu mogła mieć sens w kampanii, gdy każdemu wyborcy trzeba było obiecać coś miłego dla jego ucha. Ale teraz trzeba te wszystkie elementy wprowadzać w życie.
I tu zaczną się schody, będą się bowiem liczyć realne możliwości, siła oddziaływania w rządzie i partii, dostęp do ucha prezesa. Obawiam się, że naiwnością byłoby rozważanie, która ze stron w tym nadciągającym konflikcie ma większe szanse. Prezes Kaczyński dał się poznać jako osoba, która w sytuacjach kryzysowych stawia na tych, z którymi współpracuje najdłużej, którzy są lojalni i sprawdzili się w bojach. Poza tym prezes ma słabość do służb specjalnych i ludzi, którzy potrafią nimi zarządzać.
A jaką pozycję ma Mateusz Morawiecki? Realnie to on jest w rządzie największym samotnikiem. W partii rzecz jasna pozycji nie ma żadnej – to nigdy nie był i nie jest jego świat. Wicepremier może na starcie liczyć na wsparcie Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło, ale równie mocno może liczyć na to, że będzie miał w PiS wielu wrogów. Pierwsze pomruki słychać było jeszcze przed nominacją.