Magdalena Rigamonti: Pani marszałek, 4 czerwca powinien być świętem państwowym?
Olga Krzyżanowska: To nie jest dobry moment, żeby o tym dyskutować. Następna kłótnia jest Polsce niepotrzebna. Jedni będą mówić, że to powinno być święto, inni – że nie, i atmosfera znowu będzie gorąca. Po co? W imię czego? Przy tych napięciach politycznych, przy tej wojnie próba upaństwowienia tej rocznicy mogłaby tylko wszystko popsuć. Kto chce świętować 4 czerwca, niech świętuje, kto nie, to nie. I mówię tak nie dlatego, że jestem taka spokojna, taka rozsądna, tylko widzę, jaka jest sytuacja.
A jaka jest sytuacja?
Wszyscy wzajemnie sobie skaczą do gardeł - taka jest sytuacja. Więcej byłoby plucia niż spokojnego oddania hołdu ludziom, którym Polacy zawdzięczają wolność. To nie jest dobry czas do rzeczowych rozmów. Upaństwawianiem 4 czerwca trzeba było się zająć wcześniej, a nie teraz na wariata, w ostatniej chwili.
Kto miał się zająć?
My. Ja też powinnam. Możemy sobie zarzucać, że nie zrobiliśmy tego 10, 15 lat temu. No, ale nie zrobiliśmy. Sama mogłam o tym pomyśleć, a nie pomyślałam. Przecież wybory 4 czerwca 1989 r. to było niespodziewane, wspaniałe zwycięstwo. Mieliśmy za sobą tyle lat komuny i sami nie mogliśmy uwierzyć, że to się może udać. A się udało.
Andrzej Celiński mówił niedawno: "W '80 i '81 roku oszukaliśmy Polaków, Europę i świat, że cała Solidarność jest taka jak my, to znaczy tolerancyjna, otwarta, rozumna, racjonalna, nienadęta, nieantysemicka...".
Celiński tak powiedział? Wie pani, jak się spokojne przyjrzymy temu, co się stało w 1989 r., to przypomina się, że do wyborów poszło tylko niewiele ponad 60 proc. Polaków... Wojska sowieckie jeszcze stacjonowały w Polsce, dopiero wybijaliśmy się na samodzielność i niepodległość. No, i zapomnieliśmy głośno powtarzać sobie i światu, że zmiany zaczęły się w Polsce, że one są wielką zasługą polskiego społeczeństwa. Do tego kłóciliśmy się między sobą, oczywiście nie tak, jak teraz, ale jednak.
Kto z kim?
Pamiętam obrady Klubu Obywatelskiego Solidarność, podczas których chciano się pozbyć Bronisława Geremka i padały bardzo ostre komentarze. Część osób uważała, że to, co mówią: Geremek, Mazowiecki czy Kuroń, jest za łagodne, za spokojne. Chcieli procesów, rozliczeń komunizmu.
Pani nie chciała?
Ja wychowałam się w takich czasach i w takiej rodzinie, że miałam prawo... Nie, inaczej, mój ojciec siedział w stalinowskim więzieniu, mój brat cioteczny, z którym się wychowałam, a który brał udział w Powstaniu Warszawskim, był w Batalionie "Zośka", przesiedział sześć lat, więc ja miałam do nich, do komunistów osobistą, głęboką... Nie, nienawiść, może to za mocne słowo, ale w każdym razie nie znosiłam ich. Jednak kiedy trafiłam do Sejmu, bardzo uważałam, żeby rozmawiać z nimi merytorycznie, a nie mówić: co wyście kiedyś robili. Uważałam, że wracanie do przeszłości nie popycha sprawy do przodu. Zresztą wiele osób zdaje się teraz nie pamiętać, że my wtedy, w 1989 r., mieliśmy 131 posłów, czyli tamta strona miała miażdżącą przewagę, więc co my byśmy zwojowali, gdybyśmy cały czas wyciągali im przeszłość, cały czas ich szarpali. Musieliśmy myśleć, co przed nami. A przed nami były robota i wolna Polska. O, przepraszam, pamiętam taką historię, wystąpił jeden z posłów lewicy, mówił coś na temat praw człowieka, górnolotnie mówił. I wtedy nie wytrzymał Jacek Kuroń, który był wtedy posłem. Wstał i mówi: "Panie pośle, ja pana pamiętam, pan był więziennym lekarzem, pan robił obrzydliwe rzeczy, więc niech mi pan dzisiaj nie opowiada o prawach człowieka...". Zapadła kompletna cisza. I po chwili usłyszeliśmy znowu Kuronia: "Panie pośle, przepraszam, to było zbyt osobiste".
CAŁĄ ROZMOWĘ CZYTAJ W PIĄTKOWYM MAGAZYNIE DGP