Najbardziej prawdopodobny scenariusz? Brytyjskie „tak” dla Wspólnoty będzie oznaczać euforię, zarówno prounijnych – czy szerzej establishmentowych – zachodnich polityków, jak i rynków finansowych. „Nie” będzie szokiem dla jednych i drugich, przynajmniej w krótkoterminowej perspektywie. A w dłuższej? I czego naprawdę obawiają się ci – tak liczni – którzy próbują wybić z głowy Brytyjczykom myśl o opuszczeniu Unii? Czy martwią się o los przyjaciół ze Zjednoczonego Królestwa, czy raczej troszczą o własne – albo wspólne – interesy? Co jest stawką w tej grze?
Dekompozycja Zachodu? Wielka Brytania prowadzi zazwyczaj bardziej zachodnią (w amerykańskim tego słowa znaczeniu) politykę niż kunktatorska i często oportunistyczna kontynentalna Europa. Działania Londynu na Bliskim Wschodzie czy odważna krytyka Rosji są tego przykładem. A atuty w rękach Albionu to należące do najpotężniejszych na świecie: gospodarka i armia. Może więc chodzi o dekompozycję UE? Tylko czy należałoby w takim wypadku przypisywać winę poddanym królowej? Ich decyzja może być rozpatrywana jako katalizator, ale nie siła sprawcza pewnych zjawisk. Unia tkwi w kryzysie, przede wszystkim gospodarczym, wyciszanym poprzez nadzwyczajne działania polityczne i finansowe (głównie zaczerpnięte z arsenału polityki pieniężnej). Dodatkowo pokpiła sprawę kryzysu migracyjnego, rozwiązując go tak, jakby chciała wzmocnić eurosceptycyzm także w tych krajach, które stanowią jej rdzeń.
Nawet jednak w wariancie Brexitu nie ma (jeszcze) powodu wieszczyć śmierci europejskiego projektu. Brytyjczycy nigdy nie byli jego spoiwem, a większym zagrożeniem dla niego jest nie decyzja Albionu, lecz problemy znane od lat, szczególnie widoczne od 2008 r. I wciąż nierozwiązane. Będą one dawać o sobie znać niezależnie od tego, co zdecydują wyspiarze. W czasach dynamicznego rozwoju nikt nie chciałby opuszczać Wspólnoty gwarantującej dobrobyt i oferującej wizję radosnej przyszłości. Nikomu nie przyszłoby też do głowy obawiać się efektu domina. Naturalnie nie zmienia to faktu, że Brexit byłby klęską pewnej idei i politycznym problemem wielkiego kalibru, zwłaszcza dla Brukseli, ale też dla innych unijnych stolic. Zmieniłby także, co oczywiste, układ sił w UE oraz – last but not least – wpłynął na jej budżet.
Reklama
Brexit może być także – i chyba z tym wiążą się największe obawy, do czego nie wszyscy chcą się przyznać – katalizatorem procesów niebezpiecznych dla europejskiej, a nawet globalnej gospodarki. Wcale nie chodzi o to, że PKB Wielkiej Brytanii (lub UE) spadnie o ileś punktów procentowych czy raczej bazowych, zwiastując recesję. Ani o problemy z wymianą handlową przez kanał La Manche lub konsekwencje znaczącego (czy trwałego?) osłabienia funta. Owszem, rynki finansowe mogą zareagować panicznie, bo z zasady nie lubią wydarzeń, które zawierają duży ładunek nieznanych (trudnych do wyceny) konsekwencji, ale w normalnych warunkach szybko by się zreflektowały. Przecież nie wiadomo, jak Wielka Brytania ułoży sobie relacje z kontynentem, także w kwestii swobodnego handlu i przepływu osób, wolnej konkurencji, a nawet uregulowań na rynku pracy. Ale scenariusz śmiertelnego obrażenia się na siebie i odgrodzenia murem ceł czy innych formalnych barier stoi w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem. I nie jest w niczyim interesie.
Największe obawy wiążą się raczej z tym, że opuszczenie UE przez dumnych synów Albionu tak bardzo pogorszy nastroje i powiększy niepewność, wpływając na zachowanie konsumentów i biznesu nie tylko na Wyspach, że zachwieje bardzo kruchą globalną równowagą ekonomiczną zbudowaną na wątłych fundamentach (wzmacnianych głównie drukowanymi pieniędzmi). Inaczej mówiąc, że będzie kamyczkiem oddziałującym na emocje, który może uruchomić niebezpieczną lawinę. Ale znowu – czy można przypisywać winę Brytyjczykom? Jeśli ktoś z nich odpowiada za świat wojen walutowych, przygniatającego zadłużenia, absurdalnych, ujemnych stóp procentowych i ujemnej rentowności obligacji, pustego pieniądza, nabrzmiałego rynku derywatów itd., to pracownicy londyńskiego City. Ale jego odpowiedzialność, nieco mniejsza niż amerykańskiego Wall Street, nie zmienia się w zależności od tego, czy Londyn jest stolicą kraju unijnego, czy nie.
Można więc pokusić się o tezę, że problem nie leży tu, gdzie wszyscy go upatrują. To nie brytyjskie referendum i nie decyzja, która zostanie podjęta – jakakolwiek będzie – są czymś nienormalnym. To otoczenie jest nienormalne, zarówno polityczne (UE w strukturalnym kryzysie), jak i gospodarcze (globalna ekonomia w strukturalnym kryzysie). I zapewne dlatego w ogóle z tym referendum mamy do czynienia!
Oczywiście dla nas byłoby najlepiej, gdyby Zjednoczone Królestwo pozostało w UE. Nawet scenariusz łagodnego Brexitu, w którym formułowane na całym świecie obawy okażą się bezpodstawne lub grubo przesadzone, mocno bije w nasze interesy. Chodzi zarówno o wielką politykę i gospodarkę, jak i o zwykłych ludzi. Brukselska biurokracja wszystkim daje się we znaki, ale unijne reguły można przy pewnej zręczności obracać na korzyść własnych obywateli i firm działających na wspólnym rynku. Notowania złotego też miałyby się znacznie lepiej, gdyby nie referendum. A niezakłócone transfery z Wysp do Polski są bardzo ważne z punktu widzenia naszego bilansu płatniczego, to jest zestawienia płatności między Polską i zagranicą. Czyli składają się na nasz dobrobyt niezależnie od koniunktury w europejskiej czy światowej gospodarce.
Dlaczego ten kluczowy wątek umieszczam na końcu? Po prostu dlatego, że na decyzję Brytyjczyków nie mamy żadnego wpływu (abstrahując od tego, jak nasza liczna obecność na Wyspach wpłynęła na ich nastroje). Jesteśmy na nią skazani. Jeśli Wielka Brytania pozostanie w UE, nic się nie zmieni – to jasne. Oczywiście poza notowaniami funta i poza entuzjazmem (zapewne przejściowym) na rynkach finansowych. Potem będzie powrót do normalności, w tym do trudnych relacji między Londynem i Brukselą. Wszystkie stare problemy brytyjskie, europejskie i światowe pozostaną. Ale nie zostaną wzmocnione. Nie będzie też nowych. I o to chyba najbardziej chodzi.