Jednego dnia na portalach społecznościowych masowo pojawiały się selfie dziewczyn (ale i nie tylko) czy to ubranych na ciemno, czy z jakimś innym atrybutem podkreślającym przynależność do jednej grupy. Niezależnie od ocen, efekty były niesamowite. O co chodziło? O aborcję. Pod tym hasłem krył się protest przeciw zakazowi usuwania ciąży. Projekt takich rozwiązań (wśród nich i pomysł karania kobiet) pojawił się w Sejmie i istniało niebezpieczeństwo, że posłowie go klepną. To, delikatnie mówiąc, wkurzyło kobiety, które bez względu na wiek i wykształcenie solidarnie wyszły na ulice. Mówiło się nawet o blisko 100 tys. osób w różnych miastach, także za granicą.
Marsze uliczne poprzedziły akcje w mediach społecznościowych, obok wspomnianych czarnych zdjęć (niektóre zostały potraktowały jako lans: baty zebrała np. jedna z prezenterek, która na swoim protestacyjnym selfie zerkała zza czarnego golfa w wystylizowanej pozie) pojawiły się hasztagi #czarnyprotest, powstał facebookowy profil Ogólnopolski strajk kobiet, co z kolei pociągnęło za sobą liczne artykuły w mediach.
To, co dodało siły temu zrywowi, była paradoksalnie pogoda. Tego dnia lało. Spowodowało to, że zdobył on jeszcze drugi przydomek - "protest parasolek".
Reakcja rządu przeszła oczekiwania organizatorów. Premier Beata Szydło podczas konferencji prasowej ogłosiła, że Prawo i Sprawiedliwość nie jest autorem pomysłów zakazujących aborcji, a także zganiła jednego ze swych ministrów, który protest skomentował lekceważącym "niech się bawią". Ostatecznie obywatelskie projekty zostały odrzucone w ekspresowym tempie. Jak na razie w życie wchodzą jedynie zachęty do utrzymania ciąży. Czy na tym się skończy, tego nie wiadomo. Rząd zrozumiał, że nie może lekceważyć głosu kobiet.