Zmasowany atak na Małgorzatę Sadurską i tych, którzy stoją za jej przenosinami do PZU, nie powinien nikogo dziwić. W Polsce od dawna panuje przekonanie, że miejsce polityków jest w polityce. A w zarządach i radach nadzorczych spółek, choćby były one przez Skarb Państwa kontrolowane, jest miejsce dla menedżerów.
Atakom na Sadurską współwinne jest więc środowisko Prawa i Sprawiedliwości, które krytykowało Platformę za nominacje dla Aleksandra Grada czy Igora Ostachowicza. Skoro sama Sadurska kilka lat temu z mównicy sejmowej wykrzykiwała, że w spółkach Skarbu Państwa nie ma miejsca dla nominatów partyjnych, mało wiarygodne teraz jest mówienie, że sytuacje są nieporównywane, że pomiędzy Sadurską a Ostachowiczem jest przepaść itp.
Rzecz w tym, że i wtedy mylili się ci, którzy wytykali Platformie obsadzanie stanowisk w największych spółkach, i teraz mylą się ci, którzy to samo zarzucają Prawu i Sprawiedliwości.
Popatrzmy bowiem na transfer ważnego polityka opcji rządzącej do dużego przedsiębiorstwa z perspektywy interesów dwóch stron: państwa i samej firmy. Państwo zyskuje pewność, że spółka będzie działała zgodnie z wizją głównego akcjonariusza. Oburzano się na Antoniego Macierewicza, gdy wydelegował on do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej Bartłomieja Misiewicza. Macierewicz jednak wyjaśniał to bardzo logicznie. Mówił, że ma do Misiewicza pełne zaufanie i ktoś musi w imieniu głównego akcjonariusza kontrolować działania profesjonalnych menedżerów zarządzających podmiotem.
Małgorzata Sadurska - tak jak do niedawna Andrzej Jaworski, były poseł PiS, który odszedł z zarządu PZU - będzie pełniła właśnie tę rolę. Będzie kontrolowała, czy kierunek, w którym zmierza spółka nie rozchodzi się z kierunkiem, w którym zmierza państwo. Ktoś mógłby teraz zakrzyknąć: "ale jak to! Spółka ma patrzeć na interesy swoich akcjonariuszy, a nie interesy państwa!". Ale warto pamiętać, że to właśnie państwo jest największym akcjonariuszem. I póki działania ubezpieczeniowego giganta nie będą prowadziły do obniżenia jego wartości i nie będą zmierzały ku pokrzywdzeniu akcjonariatu mniejszościowego - nie widzę problemu. Tym bardziej że zdecydowana większość polityków, którzy trafiają do spółek kontrolowanych przez Skarb Państwa, wcale nie ma zamiaru wyręczać w pracy profesjonalnych menedżerów. Gdyby zechcieli i uznali, że znają się na tym lepiej, wtedy rzeczywiście moglibyśmy mieć problem.
A co zyskuje sam PZU na tym, że będzie miał w swych szeregach Sadurską? Człowieka z kompetencjami. Wiele osób postrzega kompetencje w kategoriach liczby języków, które zna dana osoba, wykształcenia, doświadczenia zawodowego. Ale czy siłą Małgorzaty Sadurskiej nie jest choćby to, że w swoim telefonie komórkowym ma wbity numer do najważniejszych osób w państwie? I może w odpowiednim momencie - gdy np. będą się ważyły losy wprowadzenia korzystnej/niekorzystnej dla spółki zmiany legislacyjnej - z niego zrobić użytek.
Ta jedna rozmowa może być warta więcej niż miesiące analiz dokonywanych przez wybitnych specjalistów. Tu zresztą warto przypomnieć anegdotę związaną z – jak się najczęściej wskazuje, choć funkcjonuje ona w kilku wersjach – Henrym Fordem. Zatrudnił on fachowca od restrukturyzacji przedsiębiorstw. Ten zaś po analizie miał rzec: wszystko jest świetnie, ale zwolniłbym tego jednego człowieka, który całymi dniami siedzi w swoim gabinecie z nogami położonymi na biurku. Na co Ford odrzekł: siedział w dokładnie tej samej pozycji, gdy wpadł na pomysł, który pozwolił nam zaoszczędzić milion dolarów.
Wszyscy przyznajemy, że znajomości są we współczesnym świecie bardzo ważne. A jednocześnie krzyczymy, że nie należy brać człowieka ze znajomościami do państwowego biznesu, bo to nieuczciwe. Oczywiście, że niesprawiedliwe. Sam chciałbym trafić do zarządu PZU i zarabiać 90 tys. zł miesięcznie. Ale to nie wina Sadurskiej, że jej czołowi politycy w państwie posłuchają, a mnie nie.