Córka, lat 9. „Tata, mogę iPada? Tata, podaj iPada! Tata, gdzie jest mój iPad? Tata, gdzie jest ładowarka do iPada? Czemu nie mogę pływać z iPadem? Internet się skończył!!!”. Czy ktoś przy okazji może mi powiedzieć, co to jest Musical.ly?
Syn, lat 5. „Nie jestem głodny, nie będę jadł śniadania, chodźmy na basen”. Idziemy. Zakładam mu płetwy i okularki. Wchodzi do wody, mija 5 minut, wychodzi. „Głodny jestem, przynieś mi kanapkę, nektarynkę, jogurt, banana, wodę, serek, soczek, orzeszki”. Zdejmujemy płetwy i okularki. Je. Zakładamy płetwy i okularki. Wchodzi do wody. Wychodzi po 5 minutach. „Kupę mi się chce”. Zdejmujemy płetwy i okularki, idziemy na dwójeczkę. Wracamy. Zakładamy płetwy i okularki. Wchodzi do wody. Wychodzi po 5 minutach. „Kiedy będzie obiad?”. Codziennie zastanawiałem się, jakie ślady mogłaby zostawić taka gumowa płetwa na tyłku.
Syn, lat 3. Budzi się o 5. nad ranem, zakłada rękawki do pływania i startuje na basen. Wydaje mu się, że jest Michaelem Phelpsem. Nie wychodzi z wody nawet wtedy, gdy jego usta zaczynają kolorem przypominać dojrzałą śliwkę węgierkę, a skóra na rękach i stopach jest pomarszczona bardziej niż orzech włoski. Biega po śliskich płytkach, skacze z murku, nurkuje, podtapia starszego brata. Gdyby biuro, w którym ubezpieczyłem rodzinę na wyjazd, to widziało, kazałoby mi wykupić pakiet obejmujący uprawianie sportów ekstremalnych i OC o wartości miliona euro. Punkt 17 u młodego pojawiają się łzy w oczach, oznajmia, że „chce lecieć do babciuni” i domaga się natychmiastowego podstawienia mu „siamolotu beinga”. Jest skłonny odstąpić od żądania w zamian za loda Magnum.
I tak codziennie. Przez dwa tygodnie. Ale wiecie co? Właśnie to jest w urlopie najcudowniejsze – macie okazję obserwować swoje dzieci z innej perspektywy, w innym świecie, przez dłuższy czas. Owszem, wymęczą was okrutnie fizycznie i psychicznie, ale patrząc na ich szczęście, szczęśliwi będziecie i wy. Szalenie lubię ten stan. Podobnie jak obserwowanie tego, jak różne są nasze pociechy. Starszy syn zapowiada się na intelektualistę, jest zachowawczy, elokwentny, bardzo wrażliwy (płakał nawet na „Transformersach”), ale jednocześnie szorstki jak papier ścierny – przytulanie go przypomina obejmowanie drewnianej kłody. Młodszy to jego całkowite przeciwieństwo: zamiast myśleć, co robi – robi, co myśli, najczęściej rzeczy głupie i nieprzewidywalne. Jest wrażliwy jak skała, ale przytulania i pieszczot potrzebuje do życia jak komar krwi. Jak to możliwe, że obaj pochodzą od tych samych rodziców?
Reklama
Podobnie bywa z niektórymi samochodami. Jeździłem niedawno oplem crosslandem X, a chwilę potem jego starszym bratem – grandlandem X. Oba mają w nazwie literę X, co sugeruje, że ich ojcem jest ten sam gość.
Najpierw zmajstrował grandlanda – poważnego SUV-a, z porządnie zrobionym przestronnym wnętrzem, dużym bagażnikiem i mnóstwem praktycznych schowków. Choć auto nie ma napędu na cztery koła, to w codziennym życiu radzi sobie lepiej niż dobrze. Ma żwawe i oszczędne silniki, komfortowe zawieszenie, jest ciche, przyjazne i naprawdę bardzo miło mi się nim podróżowało. To po prostu duże, obszerne, rodzinne auto, w którym trudno znaleźć jakieś wyjątkowe cechy pozwalające stwierdzić, że jest lepsze od konkurentów, ale też trudno wytknąć mu jakieś znaczące wady, przez które miałoby być gorsze niż oni. Dla mnie osobiście jego dużym plusem jest elegancki wygląd. Większość marek kombinuje z kształtami, kolorami, robi fikuśne lampy, a nadwozia ich SUV-ów są powyginane bardziej niż Alina Kabajewa w sypialni Putina. Tymczasem grandland to po prostu wysoki przystojniak w białej koszuli i granatowej marynarce. Ponadczasowa klasyka. Szkoda, że młodszy brat nie wdał się w niego…
Nie mam bladego pojęcia, jak pan X to zrobił, że tak udało mu się spartolić swoje drugie dziecko. Crossland jest brzydki i nieproporcjonalny. Tandetny. Jego wnętrze wykonano z tego, co Franz z Hansem znaleźli na śmietniku – wszystko lata, trzeszczy, odpada albo się nie domyka. Występują tu wyłącznie trzy rodzaje plastiku: twardy, bardzo twardy i cholernie twardy. Przykro mi to pisać, ale dawno nie jeździłem czymś gorszym od tego auta. Jedyną dobrą rzeczą w nim był silnik – 130-konna jednostka miała tylko trzy cylindry, ale bardzo sprawnie napędzała auto i mało paliła.
Na miejscu pana X po prostu wyparłbym się crosslanda i udawał, że nie jest mój. Chwaliłbym się za to głośno jego starszym bratem grandlandem. Bliższa prawdy wydaje mi się jednak teoria, że oba te samochody w rzeczywistości stworzyły zupełnie inne osoby. W przypadku grandlanda był to uzdolniony inżynier z dyplomem uznanej uczelni, dokładny, zdyscyplinowany i poukładany. Jeśli zaś chodzi o crosslanda, była to najwyżej jakaś kura.
Opel