Z Biełsatu, finansowanej przez Polskę telewizji nadającej na Białoruś, został zwolniony dziennikarz Iwan Szyla. Powodem było opublikowanie przez Szylę zdjęcia Andrzeja Dudy i Donalda Trumpa, na którym Prezydent RP podpisuje wspólne oświadczenie, stojąc. Dyrektor Biełsatu Agnieszka Romaszewska w chwili, gdy wybuchł skandal, podała kilka dodatkowych przyczyn zwolnienia, tyle że jej słowom przeczą sekwencja zdarzeń, jej własne wpisy na Facebooku, a nawet pisemne oświadczenie jej zastępcy. Sprawa wywołała skandal zarówno wśród białoruskiej opozycji, jak i – co gorsza – w mediach międzynarodowych.

Reklama

O zwolnieniu Iwana Szyli, w ślad za agencją Associated Press, pisał, przy okazji rozpropagowując kłopotliwe dla naszego prezydenta zdjęcie na cały już świat, nawet prestiżowy "Washington Post". O tym, że używanie miały reżimowe media na Białorusi i w Rosji, wspominać wstyd, bo oto Rosjanie i Białorusini dowiadywali się - co skądinąd zawsze mówili im odpowiednio Władimir Putin i Aleksander Łukaszenka - że nic nas od Zachodu nie różni. Cała sprawa jest żenująca i przykro o niej pisać, ale brak jakiejkolwiek refleksji ze strony Agnieszki Romaszewskiej, która ogranicza się do oskarżania krytyków o nagonkę, daje jednak do myślenia. Rzecz ujawnia bowiem coś bardzo groźnego, co jest w istocie przyczyną kolejnych, nikogo już niedziwiących porażek naszej polityki wschodniej po 1990 r.

Oto Agnieszka Romaszewska publicznie, kilkakrotnie sugeruje, że Iwan Szyla mógł, publikując zdjęcie wykonywać zadanie. Koncepcja, iż oto KGB (albo któraś ze służb rosyjskich) miałaby chcieć zniszczyć Biełsat, "zadaniując" swego agenta, by ten opublikował zdjęcie, które ledwie kilka dni wcześniej szef polskiej dyplomacji nazwał dowodem sukcesu, może wywołać jedynie wzruszenie ramion. Uderza jednak co innego. Po pierwsze, gdyby tak było, oznaczałoby to, iż uważająca się za wyspecjalizowaną w tematyce wschodniej telewizja postąpiła dokładnie tak, jak chciało KGB. Czyli skrajnie nieprofesjonalnie. Znacznie gorsze jest jednak to, że najcięższe oskarżenie wobec wielokrotnie zatrzymywanego i wielokrotnie aresztowanego, usuniętego za działalność opozycyjną ze szkoły średniej i karnie wcielonego do armii opozycjonisty formułowane są jak gdyby nigdy nic. Iwana Szylę nie tylko zwalnia się z pracy, ale przy okazji spluwa mu się w twarz. Dalej jest jednak równie źle.

Oto szefowa telewizji mającej nieść na Białoruś kaganek demokracji stwierdza, że na polskie tematy wewnątrzpolityczne Iwanowi Szyli nie wolno się było wypowiadać, ale już jej samej tak, gdyż… jest Polką. Gdy Iwana Szylę próbowano zmusić do wycofania zdjęcia z jego prywatnego konta na Facebooku, zastępczyni dyrektor stacji (Polka), zasugerowała mu, by wracał na Białoruś. W tym samym duchu utrzymana była replika dyrektor stacji, która na pytanie, czemu na temat sprawy nie wypowiadają się Białorusini pracujący w Biełsacie, odparła, że "otrzymali zakaz". Można odnieść wrażenie, ze Białorusinów tak jakby nikt tu nadmiernie nie szanuje.

Agnieszka Romaszewska ma niewątpliwe zasługi - Biełsat powstał dzięki jej wysiłkom. Niezależnie od głębokich różnic opinii, należy się jej za to szacunek. Przy okazji jednak, przez wyżej przytoczone wypowiedzi przebija coś, co pewnie nie jest uświadomione ani celowe, ale co sprowadza się do bardzo głębokiego poczucia wyższości wobec Białorusinów. Skądinąd być może dramatem naszej polityki na kierunku białoruskim jest to, że prezydent Łukaszenka nie był adwokatem, architektem, wykładowcą uniwersyteckim albo lekarzem, ale dyrektorem sowchozu. Jakże mogli założyć nasi eksperci od Wschodu, że pokona ich "wieśniak"?
Niestety to przypadłość zdecydowanej większości polskiego środowiska eksperckiego zajmującego się Wschodem. Nasi giedroyciowcy, słusznie przywiązani do polityki, której istotą jest wspieranie narodów i państw leżących za naszą wschodnią granicą, tak by stanowiły bufor oddzielający nas od Rosji - obarczeni są pewnym grzechem pierworodnym. Nie chcą być już złymi "polskimi panami", wybierając zamiast tego rolę "dobrych". Tyle że nadal "panów".
Polska niczego nigdy na Wschodzie nie osiągnie, jeśli tej samozwańczej pseudowielkopańskiej roli nie porzuci. Dobry pan nadal bowiem nie robi interesów, tylko wskazuje drogę. Czy – jak z lubością i absolutną nieświadomością niestosowności tego sformułowania – mówią nasi eksperci, a nawet dyplomaci, "jest adwokatem Ukrainy". Jeśli minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz podczas niedawnego przyjęcia z okazji Święta Narodowego Ukrainy stwierdza, czytając z kartki uprzednio napisane przemówienie, że Polska "zauważa pewne przejawy żywotności państwowości ukraińskiej", to łatwo zrozumieć osłupienie obecnego na przyjęciu korpusu dyplomatycznego. Rzadko bowiem zdarza się połączyć autentyczną życzliwość (obecność ministra to gest wobec gospodarzy) z taką dawką braku szacunku. O ile jednak jeszcze Ukraińcy Majdanem zasłużyli na respekt, to już Białorusini, którzy od 20 lat nie potrafią obalić Łukaszenki, są doprawdy godni tylko politowania.
W równoległej, tyle że tej prawdziwej rzeczywistości w Kijowie Ambasada Niemiec znaczy stokroć więcej niż Ambasada RP, na Białorusi udało się nam stracić budynek ambasady i od 20 lat niczego poważniejszego nie załatwić. Odrzutowce ukraińskich oligarchów ani nie lądują, ani nawet nie tankują w Warszawie, a Białorusini interesy robią w Wilnie, a nie nad Wisłą.
Teoretycznie naszych giedroyciowców Ukraińcy i Białorusini powinni wielbić, wszak w tle są narodowcy, którym tęskno do Kresów, Brześcia, Grodna, Winnicy i Lwowa. Tyle że pozbawieni znaczenia, śniący o zmianie granic, pożyteczni idioci Kremla nie mają znaczenia. Nasi wielbiciele i wyzwoliciele narodów za wschodnią granicą znaczą wiele, ale są dla tych, których tak wielbią, po prostu irytujący. Białoruska opozycja, której większość liderów dobiega już emerytury, z rzadka mówi, jak bardzo razi ją nasz paternalizm, bo jest w znacznym stopniu od nas uzależniona. Wiek i nieskuteczność wymuszą jednak wkrótce zmianę pokoleniową. I oby Iwan Szyla nie zastąpił starych poczciwych liderów. Może bowiem pamiętać to, że pracował w Biełsacie, ale może też zapamiętać, że się z nim – jak zapowiada w rozmowie ze mną – procesował. Oby pamiętał to, co dobre, a zapomniał, że zdecydowana większość polskiego środowiska eksperckiego w jego sprawie wybrała milczenie. Milczeć zaś nie wolno, bo nie o Iwana Szylę tu chodzi, ale o coś znacznie poważniejszego