Magdalena Rigamonti: Co to są targi książki?
Beata Stasińska: W Polsce? To kiermasze.
Tak pani mówi o międzynarodowych targach książki, warszawskich czy o krakowskich, które właśnie się zaczynają?
Jestem za tym, żeby rzeczy nazywać po imieniu. Kiermasz to kiermasz.
A targi?
A targi międzynarodowe to miejsce, gdzie się handluje prawami autorskimi; sprzedaż książek, spotkania z autorami, są w zasadzie przy okazji. Targi są we Frankfurcie, są w Londynie, książki dla dzieci – w Bolonii. Są tam, gdzie przyjeżdża wielu wystawców zagranicznych i gdzie inicjuje się lub dochodzi do nabywania i sprzedawania licencji na konkretne tytuły. W Polsce od lat działają subagencje reprezentujące zagranicznych wydawców i agentów. To za ich pośrednictwem polscy wydawcy kupują zwykle prawa, ale i tak jeżdżą na targi do Londynu i Frankfurtu, bo tam spotyka się cały wydawniczy świat. Jeszcze niedawno, gdy byłam redaktorką naczelną czy prezeską W.A.B., miałam podczas targów – a do Frankfurtu jeżdżę od 1993 r. – spotkanie co pół godziny.
Czytelnicy są tam zbędni?
Nie tyle zbędni, co niepożądani. Autorzy być może powinni sobie oszczędzić widoku kilkuset tysięcy nowych książek w ośmiu wielkich halach, bo to działa depresyjnie.
Bo słyszą, że literatura to po prostu biznes?
Jak to na targach. Wydawcy i agenci na ogół bardzo je lubią, bo w ciągu dwóch, trzech dni są w stanie załatwić mnóstwo spraw. W centrum agentów, gdzie nie każdy ma wstęp, stoi 1700 malutkich stoliczków i przy każdym siedzi wydawca albo agent.
Beata Stasińska - legenda polskiego rynku wydawniczego, twórczyni W.A.B