Spór o dekomunizację polskich ulic to spór o ocenę PRL. Prowadzony z całą doraźnością demagogicznej polityki i z wszystkimi uproszczeniami haseł z Twittera.
Można dyskutować, czy orzeczenia sądów administracyjnych podważające zmiany nazw ulic, bo wojewoda wystarczająco nie uzasadnił ich w zarządzeniu, to świadectwo dobrej roboty władzy sądowniczej. Werdykty sądowe zapadały na wniosek politycznych większości w miejskich samorządach i były – niezależnie od racji prawnych – następstwem walki opozycji przeciw pisowskiej władzy centralnej. Przy czym obok wątków doraźnych (pokusa wojewodów, aby przy okazji uhonorować Lecha Kaczyńskiego) doszło tu do starcia dwóch różnych wizji polskiej historii i tradycji.
Przygotowując zwięzłe notki biograficzne starych i nowych patronów ulic, urzędnicy IPN zakładali być może, że Polacy są dziś sobie bliżsi w postrzeganiu niedawnej historii niż jeszcze 20 lat temu, w czasach gdy socjologia operowała pojęciem „postkomunistycznego podziału”. Po części w następstwie realnych pozostałości owego podziału, a po części na skutek współczesnej polaryzacji ideologicznej, okazało się, że jest inaczej. Bardziej przekonujących uzasadnień dla dekomunizacji zażądali ci, którzy są jej przeciwni co do zasady. Myślę, że 10 lat temu przynajmniej PiS i PO nie miałyby kłopotu w uzgodnieniu katalogu bohaterów i zdrajców. Dziś to fundamentalny problem.
Można twierdzić, że to PiSgeneruje ten problem po trosze sztucznie, w czasach kiedy dekomunizacja nie niesie za sobą tak realnej treści społecznej jak w latach 90. czy w okolicach afery Rywina (2002 r.). Że często partia ta używa tematu do mobilizacji części elektoratu (pełna błędów ustawowa dezubekizacja), a nawet do uzasadnienia współczesnych manewrów, choćby związania sądownictwa z władzą polityczną.
I można kontrargumentować, że dla jakiejś części społeczeństwa symboliczne rozliczenie peerelowskiego dziedzictwa ma wciąż znaczenie. Ci ludzie mogą się zresztą bronić, że dla jakkolwiek pojmowanej „drugiej strony” także, skoro radni PO w Warszawie zadali sobie tyle trudu, aby podtrzymać jako patronów ulic Leona Kruczkowskiego, Oskara Langego, Wincentego Rzymowskiego czy Dąbrowszczaków. Fakt, że sądy odegrały taką rolę, jaką odegrały, też ma swoje znaczenie. Można podważać twierdzenie, jakoby dominowali w nich postkomuniści. Ale po tych orzeczeniach nie będzie to łatwiejsze.
Większość społeczeństwa w tym sporze nie uczestniczy, a często reaguje odruchową zachowawczością, bo wymiana tabliczek i uczenie się nowych nazw to dla niej problem. Ale czy wiemy, jaki był stosunek biernej większości wobec symboli narodowych i państwowych choćby w II RP? Gdyby nazwy ulic miały być jedynie pustymi dźwiękami, należałoby się ograniczyć do „Akacjowych”, „Kościelnych”, „Krakowskich”, a zrezygnować z nazwisk. Nie jest to przedmiot codziennej refleksji każdego warszawiaka czy gdańszczanina. Ale każdy powinien być gotowy na moment, kiedy choć jeden z setki młodych ludzi przechodzących dowolną ulicą spyta o tego czy innego patrona.
Oczywiście spór o każdą postać historyczną musi uwzględniać złożoność dziejów. Niemal każda biografia będzie mieściła w sobie momenty lepsze i gorsze, dojdą do tego różnice ocen związane z odmiennymi perspektywami ideowymi. W jakiejś mierze dotyczy to też biografii skąpanych w peerelowskiej szarości.
Są jednak okresy i fakty zachęcające do szczególnej stanowczości. Gdy przypomnimy sobie rozliczanie biografii pisarza Knuta Hamsuna albo filozofa Martina Heideggera, zrozumiemy lepiej, o co chodzi. To postaci niewątpliwych talentów i zasług obłożone infamią ze względu na związki z totalitarną ideologią i praktyką nazizmu. Jeśli ktoś się obruszy, zapraszam do dyskusji o systemach komunistycznym i faszystowskim, o możliwości, a może konieczności ich zestawiania.
Na razie zwrócę uwagę, że w przypadku 44 postaci (lub formacji) obronionych w Warszawie, nie rozmawiamy o infamii, o wydobywaniu kogoś z grobu, aby go usunąć sprzed oczu opinii publicznej. Rozmawiamy wyłącznie o pytaniu, czy chcecie go (ich) dalej jako patronów. Czyli jako wzorce do naśladowania, przy całym uwzględnieniu różnicy historycznych kontekstów. Niech nikt nie przekonuje mnie, że przecież Bolesław Chrobry był okrutny, a Kazimierz Wielki utopił księdza Baryczkę. Rozmawiamy o systemie, który spora część Polaków wciąż pamięta. Ludzie nie byli w nim tak zasadniczo różni od obecnych jak postaci sprzed wieków. Nie rozmawiamy też o ludzkich ułomnościach występujących „przy okazji”.
Kruczkowski jako wzór
Pojawia się jako przykład Leon Kruczkowski. Co ma być przesądzające? Niezłe książki? Czy fakt, że w najgorszym okresie komunizmu, naprawdę represyjnym i strasznym, wykonywał funkcję jednego z licznych nadzorców kultury, nie tylko tępo obsługującej propagandowe interesy władzy, ale wspierającej dzieło represjonowania inaczej myślących na wielką skalę, przy użyciu zbrodni, a przy okazji otwarte zwasalizowanie Polski wobec sąsiedniego państwa? Możliwe, że usprawiedliwiają go okoliczności, że miał ludzkie odruchy. Powtarzam, my go nie sądzimy. Badamy, czy jest wzorem.
Tu od razu uwaga: czuję się zwolniony od porównań zbrodni komunistów z represjami stosowanymi po 1926 r. wobec opozycji przez piłsudczyków. Albo zestawiania fanatyzmu komunistycznej doktryny z ideologią skrajnego odłamu endecji. Gdyby Piłsudski zbudował system tak domkniętej (nawet po 1956 r.) dyktatury, na dokładkę zwasalizowanej wobec sąsiada, z pewnością przekreśliłby swoje wcześniejsze zasługi. Gdyby endecy zrealizowali swoje fantasmagorie, możliwe, że nie zasługiwaliby na pomniki. Doświadczenie komunizmu było jednak w historii Polski czymś wyjątkowym. Zaraz po 1989 r., pomijając część funkcjonariuszy dawnej PZPR, właściwie wszyscy Polacy to uznali, choć różnie rozkładali akcenty. Dzisiejsza debata wokół tych nieszczęsnych nazwisk pokazuje, jak doraźna polityka rzutuje na, zdawałoby się, naturalne werdykty historii. A to mówi nam więcej o ludzkiej słabości niż o samej historii.
Oczywiście każda z kwestionowanych i usuwanych, a potem przywracanych postaci może wywoływać debatę. Czy prof. Stanisław Kulczyński ma tak potężne zasługi naukowe bądź polityczne (sprzeciw wobec getta ławkowego przed wojną), że znosi to żałosną jego rolę jako wieloletniego funkcjonariusza kolejnych fasadowych Sejmów i lidera fasadowego Stronnictwa Demokratycznego? Czy Stanisław Tołwiński jako spółdzielca i sprawiedliwy wśród narodów zmazuje w ten sposób swoją, późniejszą, winę instalatora komunistycznego reżymu w Warszawie, którą administrował jako pepeerowski prezydent. Tak naprawdę będzie to debata o naturze PRL.
Szczególnie dziwna jest w tym kontekście teza sądu administracyjnego, że wojewoda nie powinien usuwać postaci zmarłych przed 1945 r. Czy SA-Sturmführer Horst Wessel zabity przed powstaniem III Rzeszy przestał być symbolem nazizmu? Czy potraktujemy go jako normalnego działacza politycznego? A twardogłowych komunistów marzących o podporządkowaniu Polski najsroższemu reżymowi świata, jakim była Rosja Stalina, chroni się w ten sposób. A przecież nie robili tego, żeby sprostać geopolitycznym wymogom po Jałcie. Po prostu ten system lubili. Jak mecenas Teodor Duracz, który powróci na miejsce zajęte na moment przez Zbigniewa Romaszewskiego, bojownika o wolną, demokratyczną Polskę.
Dlaczego jednak nie sprzeciwiam się szczegółowym dyskusjom? Śledząc bacznie debaty w sprawie PRL, nieoczekiwanie ożywione kontrowersją wokół nazw ulic, próbuję pamiętać o wielopłaszczyznowej naturze prawie każdego zjawiska. Coraz o to trudniej w poetyce twitterowych pogadanek i połajanek.
Oto czytam, jak prawicowy publicysta, dowodząc, że udział w peerelowskim życiu społecznym niechybnie prowadził do demoralizacji, dochodzi do miejsca, w którym konkluzja musi być jedna: dla Polaków po wojnie najlepszym wyborem była walka, ewentualnie wewnętrzna emigracja.
PRL, sprawca dobra
Na to lewicowy, bardzo znany publicysta odpowiada: jaka demoralizacja, skoro likwidowano analfabetyzm i wydawano dzieła klasyków w milionowych nakładach?
Zacznę od tej drugiej wypowiedzi. Dotyczy ona zwłaszcza lat 40. i 50., bo to wtedy zwalczano niepiśmienność. To już nawet nie był czas kompletnego podeptania wolności, tej wewnątrz polskiego państwa i tej zewnętrznej. To czas, kiedy w więzieniu zostaje zabity socjalista Kazimierz Pużak. Nie on jeden, ale celowo ograniczam się do symbolicznie lewicowej perspektywy.
Przestrzegam przed logiką masowych procesów społecznych oraz korzyści „zwykłego człowieka”. Choćby po lekturze książki „Życie i śmierć w Trzeciej Rzeszy” Petera Fritzschego, który uświadamiał nam, że po kwadransie grozy z lat 1933–1934 społeczeństwo III Rzeszy było właściwie dość normalne, prawda, że umundurowane i poddane presji ideologii, ale przecież skoncentrowane na pozytywnych celach, obdarzone dobrobytem i stabilizacją, na swój sposób „postępowe”. Ceną życia w „normalności” było niezauważanie choćby opresji, jakiej poddano stosunkowo nieliczną społeczność żydowską. Podkreślam, było to przed Holokaustem. Jak jednak oceniamy tamten czas? A jak ocenialibyśmy III Rzeszę, gdyby nie poważyła się na krwawą i samobójczą wojnę?
Oburzonym porównaniem Heideggera z intelektualistami kolaborującymi ze stalinizmem podpowiem: kto wie, czy III Rzesza nie przeszłaby swoistej liberalizacji? Gdzie ten nazizm, pytano by może, tak jak kwestionuje się dziś komunistyczną naturę reżymów Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. No, a z pewnością Hitler zabił mniej Niemców niż Stalin swoich poddanych czy nawet Bierut Polaków.
Uprawnione uniki Polaków
A zarazem w świetnym filmie „Tam i z powrotem” Wojciecha Wójcika oglądamy poakowskich rozbitków wegetujących na marginesie systemu gomułkowskiego. Ludzi, którzy cierpią za wierność Polsce. W pewnym momencie jeden z nich, grany przez Jana Frycza, snując plany ucieczki za granicę, jednym okiem ogląda w czarno-białym telewizorze „Wielokropek”, świetny program rozrywkowy Jana Kobuszewskiego i Jana Kociniaka. Dla niego musiała to być dodatkowa trauma. A dla innych? Czy Polacy mieli prawo do złudzenia normalności?
Tu właśnie widzę podstawową różnicę między polską normalnością a niemiecką z lat 1933–1939. Udręczeni, zagrożeni fizyczną eksterminacją, mieliśmy prawo, moim zdaniem, szukać wytchnienia. Czasem i w konformizmie, a na pewno w braku buntu. W tym mieściły się najrozmaitsze warianty ludzkich wyborów. Partyjnego dla formalności dyrektora odbudowującego kraj. Czy reżysera wystawiającego w teatrach narodową kulturę.
Ja nie żądam od nich wszystkich śmierci lub wewnętrznej emigracji. Każdy przypadek chcę oceniać osobno. Tyle że to powinna być odrębność w obie strony. Żadnego mechanicznego wrzucania do wspólnego kotła, ale też żadnego zbiorowego rozgrzeszania. No i odrzucam panświnizm, przekonanie, że wszyscy musieli się ubrudzić po równo. Były życiorysy lepsze i gorsze. Ale dopuszczam myśl, że czasem brudzący się też mieli swoje ważne dla Polaków zasługi.
Niestety, patrząc na listę uratowanych przez NSA, mam wrażenie, że nie są to przeważnie akurat te przypadki. Czy Oskar Lange, sowiecki agent na początku, a karny członek gomułkowskiej Rady Państwa do śmierci, ma być patronem ulicy, bo był mądrzejszym od większości partyjnych kolegów ekonomistą? W moim przekonaniu to zbyt mało. Czasem decydował przypadek. Ktoś zmarł, zanim zdążył się wyzwolić, ktoś inny przeżył cud emancypacji. Każdy ma prawo dźwignąć się z błędów, a szarość wielu peerelowskich wyborów błędom sprzyjała. Ale uszanowałbym wyroki historii, także te ślepe.
Ulica Wehrmachtu w Warszawie
Przy okazji tej rytualnej wymiany ciosów pojawił się już dotknięty przeze mnie wątek porównań między komunizmem a nazizmem. Choćby w postaci szokującego wpisu Piotra Zychowicza, który wolałby w Warszawie ulicę Żołnierzy Wehrmachtu niż Armii Ludowej, bo przecież oni walczyli z tym gorszym systemem.
Spór o wyższość czy niższość komunizmu i faszyzmu uważam za jałowy. Możliwe, że system komunistyczny w wydaniu sowieckim czy chińskim był nawet „gorszy” od hitlerowskiego, pochłonął więcej ofiar, choćby dlatego że trwał dłużej. To zarazem jednak dało mu więcej czasu i sposobności do upudrowania się. I to umożliwia dziś lewicowym intelektualistom typu Jacka Żakowskiego przedstawianie całych wielkich okresów w jego dziejach jako względnie normalnej polityki podlegającej tym samym prawidłom co zachodni parlamentaryzm. Trudno o większy fałsz, lecz z powodu upływu czasu jest on coraz łatwiejszy do powielania.
Absurd wpisu nieuleczalnego germanofila Zychowicza polega jednak na czym innym. Ulica Żołnierzy Wehrmachtu w Warszawie miałaby za patronów siłę zbrojną, która pozbawiła Polskę niepodległości, otwierając drogę nieprawdopodobnym zbrodniom na naszym narodzie. Nie twierdzę, że chcę w Warszawie ulicy Armii Ludowej, ale choć była to formacja szykująca Polakom zniewolenie, to nie zagładę. Nawet o Armii Czerwonej da się powiedzieć to, co mówił Paweł Hertz: „Oni nas nie wyzwolili, ale oni uratowali nam życie”.
Kiedy napisałem to kilka lat temu, Leszek Miller uznał mnie za sojusznika, a twardzi antykomuniści za chwalcę sowieckiego systemu. Jest to oczywisty absurd i konsekwencja twitterowej poetyki rozmawiania o historii. Stalin i dowódcy sowieckiej armii ani nie byli lepsi od Hitlera, ani nam, Polakom, lepiej nie życzyli. Komunizm nie był lepszy niż nazizm, nawet jeśli Jakub Majmurek będzie o taką tezę wojował z Zychowiczem, rzecznikiem tezy odwrotnej.
Ta różnica wynikła z paradoksalnego splotu historycznych zdarzeń, przypadków i interesów. Zarazem ten paradoks powinien być znany tym, którzy szukają wytłumaczenia dla polskich zachowań po II wojnie światowej. Polacy stawili zaraz po wojnie opór komunizmowi, ten zbrojny i ten cywilny, ale nie postawili wszystkiego na jedną kartę właśnie dlatego. Dostosowywanie się, postawa uników, cechowała znaczną ich część, a wybitnym jej patronem był Kościół katolicki.
To jednak wcale nie znosi indywidualnych ocen. Moim zdaniem wnioski radnych PO i orzeczenia sądowe sprowadzają wszelkie oceny do absurdu. Sprzyjają temu odruchy wpływowych lewicowych środowisk, które utożsamiają się coraz wyraźniej z peerelowskimi elitami, i to nie selektywnie, a w zasadzie en masse.
Twardogłowy antykomunizm wysyłający wszystkich Polaków do lasu (gdzie dziwnym trafem na ogół nie znaleźli się rodzice czy dziadkowie głosicieli takich haseł) też rzetelnej debacie nie służy. Uważam go za coś mimo wszystko lepszego, bo uznającego potrzebę przeciwstawienia się złu w miejsce relatywizmu. Ale on także nie ułatwia zrozumienia polskiej przeszłości. Twitterowe wpisy mają zdaje się 280 znaków. Nie da się kogoś za ich pomocą sprawiedliwie osądzić.
Myślę, że 10 lat temu przynajmniej PiS oraz PO nie miałyby kłopotu w uzgodnieniu katalogu bohaterów i zdrajców. Dziś to fundamentalny problem
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję