Stany Zjednoczone dorobiły się własnej Margaret Thatcher. W lewicowej wersji. Słyszeliście o 30-letniej Alexandrii Ocasio-Cortez, która jesienią 2018 r. przebojem dostała się do amerykańskiego Kongresu? Ta córka Portorykanki i drobnego ciułacza z Nowego Jorku natychmiast po objęciu mandatu zasiała ferment w amerykańskiej debacie publicznej, postulując opodatkowanie dochodu powyżej 10 mln dol. rocznie podatkiem w wysokości 70 proc. Historycznie rzecz biorąc, nie jest to postulat szczególnie oryginalny, ale Ocasio-Cortez umiejętnie odświeżyła go, wpisując w potrzeby finansowe generowane przez walkę z m.in. globalnym ociepleniem i – dzięki wrodzonej charyzmie – skutecznie skierowała nań uwagę mediów. Choć w erze Trumpa jej pomysł skazany jest na polityczną banicję, to radykalne postulaty są jak bumerang: powracają dopóty, dopóki ktoś ich w jakiejś formie nie zrealizuje.
Załóżmy, że energiczna Ocasio-Cortez, albo ktoś taki jak ona, zdobywa mocną pozycję w Partii Demokratycznej, a potem zostaje prezydentem USA. Gdyby udało się wówczas wprowadzić radykalną progresję podatkową w największej gospodarce świata, w jej ślady mogłyby pójść inne państwa. W tym również Polska. Możliwe więc, że danina solidarnościowa (zaczyna u nas funkcjonować od bieżącego roku) wzrosłaby do np. proponowanych od dawna przez Partię Razem 75 proc. Czy jednak faktycznie jeszcze wyższe podatki dla najbogatszych to taki wspaniały pomysł?

Przecież nie zaboli

Wielu – w zależności od politycznej opcji – ma już „wdrukowane” gotowe odpowiedzi. My nie śpieszmy się z zapisami do obozu krzyczącego „to byłoby niewolnictwo!” albo do wrogiej mu grupy upatrującej w wysokich podatkach sprawiedliwego ciosu w wyzyskiwaczy. Zajrzyjmy najpierw do podręczników ekonomii. Chociaż ostatnio modne jest odsądzać je od czci i wiary, to w przypadku podatków oferują przydatny wgląd. Ekonomia bada podatki już od czasów Adama Smitha, który zresztą sam jako urzędnik zajmował się... cłami.
Reklama
Jak słusznie zauważa prof. Paul Krugman, ekonomiczny noblista zwany "sumieniem liberałów", osoby sądzące, że ekonomia jednoznacznie źle ocenia postulat Ocasio-Cortez, są w błędzie. W jednym z tekstów na łamach dziennika "The New York Times" Krugman przekonuje wręcz, że teoria ekonomii pozwala uzasadnić nawet bardzo wysokie podatki, wyższe niż te proponowane przez polityczkę. Powołuje się przy tym na badania innego noblisty Petera Diamonda, który w pracy z 2011 r. "Argument za podatkiem progresywnym" (napisanej wspólnie z Emmanuelem Saezem) wyliczył, że optymalna stawka podatkowa dla najwyższych dochodów znajduje się na poziomie 73 proc. "Chrisitina Romer, czołowa makroekonomistka i doradczyni prezydenta Obamy, szacuje ją nawet na 80 proc." – pisze dalej Krugman, by zaraz przywołać swój koronny argument.
Oto USA notowały najszybszy wzrost PKB w czasach, gdy opodatkowanie dochodów było tam wręcz socjalistycznie wysokie. W ciągu 20 lat po II wojnie światowej najwyższa stawka podatkowa wynosiła 91 proc., a dopiero w czasach Ronalda Reagana spadła poniżej 50 proc. (obecnie wynosi 37 proc.) Jak to jednak możliwe, że tak wysokie podatki nie szkodziły wzrostowi? Zakładając, że Krugman ma rację i faktycznie mu nie szkodziły?
Ekonomista tłumaczy to prawem malejącej użyteczności krańcowej. Zgodnie z nim każda kolejna jednostka dobra daje jego posiadaczowi odrobinę mniej satysfakcji niż poprzednia. „Dajcie 1 tys. dol. rodzinie z rocznym dochodem 20 tys., a odczują znaczną różnicę. Dajcie 1 tys. dol. komuś zarabiającemu milion, a ledwo to zauważy” – pisze Krugman. To samo tyczy się odbierania owego tysiąca w podatkach. Krugman jest zdania, że podatki dla najbogatszych można podnosić, dopóki ci nie zaczną tego realnie odczuwać i przez to tracić motywację do pracy, który to z kolei moment można precyzyjnie wyliczyć. Ekonomista zastrzega, że w ustalaniu progów podatkowych decydującą rolę odgrywać powinny właśnie „obiektywne” wyliczenia, a nie interesy tej czy innej grupy, w tym bogatych. Ich psychiczne samopoczucie ani go ziębi, ani grzeje. Chodzi o efektywność. Zdaniem Krugmana 70 lat temu w ten właśnie rozsądny, technokratyczny sposób skonstruowana była progresja podatkowa w USA. I wszyscy byli szczęśliwi.
Chociaż podejście, by z debaty o podatkach wyeliminować emocje, jest ze wszech miar słuszne, to jednak niezwykle rzadko praktykowane. Zazwyczaj argumenty za opodatkowaniem bogatych w celach redystrybucyjnych, nawet jeśli brzmią przekonująco, kamuflują mniej lub bardziej skrzętnie skrywaną zawiść. Jest ona wewnętrzną, ale często nieuświadomioną motywacją do ich konstruowania i, niestety, ma niemal nieusuwalny charakter, gdyż jest niejako zapisana w naszych umysłach, a jej pochodzenie sięga już czasów plemiennych. Udowadniają to psychologowie ewolucyjni pod wodzą Daniela Sznycera, profesora Uniwersytetu w Montrealu, w serii 13 badań empirycznych na próbce ponad 6 tys. osób z USA, Wielkiej Brytanii, Indii i Izraela. Pisałem już o tym szeroko w tekście "Dlaczego kochamy Janosika?" (Magazyn DGP z 18 sierpnia 2017 r.), więc po co do tego wracam? Żeby wyjaśnić postawę Krugmana.
Z jednej strony ma rację, gdy mówi, że istnieją argumenty ekonomiczne za wysokim opodatkowaniem bogatych, z drugiej próbuje przedstawić teorię ekonomii tak, jakby istniały tylko takie argumenty. To już poważne nadużycie, które każe i u niego tropić pokłady zawiści – bo co jak nie irracjonalne uczucia mogłoby zmuszać wybitny umysł do takiej manipulacji? Zanim ktoś powie, że dopatrywanie się zawiści w propozycjach podatkowych to amatorska psychoanaliza, polecam zapoznanie się z pracą Daniela Samano z Uniwersytetu Minnesoty: "Tłumacząc podatki dla bogatych: rola zazdrości". Okazuje się, uczucia jednak mają znaczenie dla poglądów, jakie wyznajemy, i dla tego, jak je uzasadniamy.

Lionel Richie i podatki

Mocnych i uczciwych argumentów przeciw opodatkowaniu najbogatszych można szukać w trzech miejscach: w samej ekonomii, w ograniczającej ją etyce i w weryfikującej ją praktyce gospodarczej. Zacznijmy od tej ostatniej, bo nawet najpiękniejsze argumenty teoretyczne, podbudowane najwznioślejszymi ideami często padają w zderzeniu z tzw. prawdziwym życiem.
Profesor Tyler Cowen z George Mason University na łamach portalu Bloomberg.com wskazuje rzecz dość oczywistą: owszem, możemy podnosić stawki najbogatszym, ale ci najbogatsi z bogatych (rentierzy) zawsze podatków jakoś unikną, a wyższe stawki zapłacą ciężko pracujący. – Większość dochodów superbogatych pochodzi nie z pracy, ale z kapitału. Podniesienie podatku dochodowego do 70 proc. nie dotknie ich zbyt mocno. Kto jednak zapłaci tę stawkę? Zakładając, że dotyczyłaby np. wszystkich z dochodem powyżej 500 tys. dol. rocznie, najbardziej stratni byliby dobrze opłacani specjaliści z dużych miast: doktorzy, prawnicy, konsultanci biznesowi, inżynierowie itp. – zauważa prof. Cowen. To ciężko pracujące grupy, które w głowach przetrzymują skomplikowany know-how nowoczesnej gospodarki. Czy naprawdę chcemy testować ich preferencje w zakresie użyteczności krańcowej pieniądza?
Co prawda rentierom można podnieść – zamiast dochodowego – podatek kapitałowy, przyznaje Cowen, ale to rozwiązanie wypchnie ich na emigrację podatkową. Kapitał lubi ruch, a o jego skłonności do wymykania się fiskusowi można by powiedzieć to samo, co Lionel Richie śpiewa o miłości: zawsze znajdzie sposób.
Wróćmy do lat 50. i 60. XX w. w USA, do których z takim sentymentem podchodzi Krugman. Czy bogaci naprawdę płacili wówczas 91 proc. podatku dochodowego w praktyce? Nie. Biuro analityczne Kongresu USA wyliczyło, że osoby podlegające tak wysokiemu podatkowi płaciły efektywnie ok. 45 proc. To o połowę mniej! Nie wyciśniesz z cytryny większej ilości soku, niż w niej jest, nawet jeśli włożysz ją w imadło. "Jeśli popatrzeć na przychody podatkowe w USA z tytułu podatku dochodowego od czasów powojennych do dzisiaj, nie zmieniają się znacznie, oscylując w ok. 9–10 proc. Co więcej, udział podatków dochodowych płaconych przez najbogatszych wzrósł w momencie obniżenia stóp podatkowych. Pieniądze trzymane w wehikułach finansowych zaczęły być rozliczane w ramach dochodu osobistego, gdy zaczęło się to po prostu ich właścicielom kalkulować" – tłumaczy w jednym z tekstów Andrew Syrios z think tanku Mises Institute.
Praktyczne problemy z wyższymi podatkami dla bogatych ujawniają się w Polsce już nawet przy okazji wprowadzenia symbolicznej „daniny solidarnościowej”. Po pierwsze wcale nie jest aż tak symboliczna. Dodatkowe 4 proc. od dochodu powyżej 1 mln zł połączone z podstawową 32-proc. stawką podatku w drugim progu daje 36 proc. – jesteśmy już więc prawie na poziomie stawki 40 proc., która obowiązywała w naszym kraju przed 2006 r. Nowa danina dotyczy ok. 25 tys. osób (tylu zarabiających 1 mln rocznie mieliśmy w 2017 r.), ale dokładnie tak, jak wskazał Cowen, hiperbogatych wśród nich raczej nie będzie. Ich dochody w tradycyjnym sensie (rozumiane jako pensje) zostaną zrestrukturyzowane (czyt. zaniżone). Środki na życie będą czerpać w jeszcze większym stopniu niż dzisiaj z obrotu kapitałem, który wcześniej zoptymalizują podatkowo na Kajmanach. Niektórzy z nich, jak Krzysztof Pawiński, współzałożyciel koncernu Maspex, przyznają wprost, że ich wynagrodzenie jako menedżerów jest tak niskie, że daniny solidarnościowej nie zapłacą. Ale czy ktoś się dziwi? Prezes zarabiający realnie np. 10 mln zł rocznie, rozliczając się PIT-em, musiałby oddać fiskusowi dodatkowe 360 tys. zł – kwotę, za którą w innym wypadku kupiłby np. mieszkanie córce. W kogo więc uderzy „danina solidarnościowa”?
Specjalistów zarabiających w Polsce powyżej 1 mln zł i rozliczających się PIT-em jest relatywnie niewielu. Uderzy w małe, najczęściej rodzinne firmy zarejestrowane jako jednoosobowe działalności. Z określonych przyczyn, na których analizę nie wystarczy tu miejsca, mają one ograniczone pole manewru w optymalizowaniu struktury wynagrodzeń. Daninę zapłacić muszą. Oznacza to, że z jednej strony zbiednieją ich szefowie, a z drugiej zbiednieją też lokalne społeczności. Małe firmy coraz częściej same z siebie angażują się w finansowanie różnych projektów społecznych (remontują szkoły, fundują stypendia, dotują hospicja). Teraz będą mieć na to po prostu mniej pieniędzy. Cóż, na zawiści traci często sam zawistnik. Tu: rząd.

Napiwek Kulczyka

Tyle problemy praktyczne. Teraz znów ekonomia. Tym razem ta, którą Paul Krugman ignoruje. Kruche i naciągane jest jego założenie, że można wyliczyć precyzyjnie taki poziom opodatkowania, który nie zaboli najbogatszych. Najbogatsi nie są jednolitą grupą o tych samych preferencjach, potrzebach i celach, w związku z tym każdy milioner inaczej postrzega znaczenie jednego dodatkowego dolara. O Janie Kulczyku krąży anegdota, że dając 500 euro napiwku, zdziwił się nagłemu wybuchowi radości kelnera. 500 euro? To przecież tylko 2 tys. zł. O Billu Gatesie zaś krążą legendy, że będąc już bogaczem, wciąż realizował w McDonaldzie każdy możliwy rabat. Miliarder X inaczej patrzy na kolejne kilka procent podatku niż miliarder Y.
"Preferencje są subiektywne i jednostkowe, nie mogą być mierzone i kwantyfikowane, dlatego nonsensowne są próby agregowania i kwantyfikowania ich w preferencje «społeczne»" – podsumowuje Robert P. Murphy, ekonomista z kalifornijskiego think tanku Independent Institute w „Lekcjach dla młodego ekonomisty”. Doświadczenie pokazuje jednak, że bogatych, dla których użyteczność krańcowa pieniądza maleje bardzo wolno (czyt. liczą każdy grosz), jest zaskakująco wielu. Jedną z przyczyn, dla których we Francji za rządów François Hollande’a wycofano się z 75-proc. podatku dla najbogatszych, było to, że danina utrudniała francuskim firmom zatrudnianie najlepszych menedżerów z globalnego rynku. Po prostu nie chcieli przyjeżdżać.
Ale po co Francuzom drodzy menedżerowie z zagranicy? Swoich nie mają? Cóż, kadry są nośnikami idei. Słyszeliście o teorii, że przypływ podnosi wszystkie łodzie? Ekonomiści – ci mniej zawistni – wskazują, że slogan ten, chociaż obśmiany na różne sposoby przez wielu lewicowych publicystów, nie jest pozbawiony prawdy. Przynajmniej w kontekście idei. Te najpierw, gdy powstają, służą garstce, ale potem korzyści z nich rozlewają się na wszystkich. To idee są motorem wzrostu PKB. Mówi wam to sam Paul Romer, ekonomista w zeszłym roku wyróżniony Nagrodą Nobla za „włączenie innowacji technologicznych w długoterminową analizę makroekonomiczną”. Z modelu wzrostu gospodarczego, który spopularyzował Romer, wynika, że kluczowe dla owego wzrostu idee nie biorą się znikąd i bez powodu. Skąd się biorą? Z głów utalentowanych ludzi. Dlaczego? Dla zysku. W krajach rozwiniętych 60–80 proc. wydatków na badania i rozwój (B+R) to wydatki prywatnych firm. Kumulacja kapitału sama w sobie nie jest warunkiem, ale sama jej możliwość stanowi ważną (chociaż niejedyną) motywację dla innowatorów. Podatki dla najbogatszych tę motywację ograniczają. Charles I Jones ze Stanforda bada tę problematykę w pracy "Opodatkowując najwyższe dochody w świecie idei".
Jego zdaniem przyznanie, że źródłem wzrostu gospodarczego jest tworzenie nowych idei, ogranicza optymalną wysokość najwyższych progów podatkowych. "Dla ekstremalnych parametrów (zmiennych w modelu – red.), maksymalizacja dobrobytu klasy średniej wymaga negatywnego podatku dochodowego: korzyści z wyższego dochodu, który stanowi wówczas subsydium dla innowacji, są wyższe niż straty z ograniczonej redystrybucji" – pisze ekonomista. Najbogatsi powinni płacić mniej? Cóż, lokalne eksperymenty z podatkami degresywnymi prowadzi się w Szwajcarii, jednak w tak małej skali, że zamiast oczekiwanego większego wzrostu, skutkują "kanibalizmem podatkowym". Chodzi o fikcyjne przenosiny ludzi bogatych do obszarów objętych podatkiem degresywnym, pozbawiające wpływów podatkowych obszary sąsiednie, z których owi bogaci się wyrejestrowują. W efekcie powstają lokalne deficyty budżetowe, które trzeba pokryć z... wyższych podatków. To, że podatek degresywny ma taki skutek uboczny, to jedno. Druga i ważniejsza sprawa to ta, że jego wprowadzenie może być uznane za zwyczajnie niesprawiedliwe. "Dlaczego biedny Kowalski ma płacić więcej niż bogaty Nowak?" – mogą pytać zwolennicy progresji podatkowej. – "Celem istnienia rodzaju ludzkiego nie jest przecież wyłącznie wzrost PKB!". Słuszna uwaga. Ich przeciwnicy zapytają zaś: "Ale dlaczego właściwie bogaty Nowak ma płacić procentowo więcej niż biedny Kowalski?".

Podatkowy fatalizm

I tak znaleźliśmy się tam, dokąd prowadzą wszystkie drogi. Pośród zagadnień etycznych. Historycznie rzecz biorąc, podatki pobierano po to, by sfinansować potrzeby króla, dworu – takie jak zbytki i wojny. "Ludzie do XIX w. nie mieli złudzeń co do celu i sensu poboru podatków. Traktowali to jak zło, dopust Boży. Były uważane za grabież, konieczną o tyle, o ile konieczne jest istnienie władzy" – zauważa prof. Deirdre McCloskey, historyczka ekonomii z University of Illinois w Chicago. Jeszcze w XIX w. amerykański filozof i jurysta Lysander Spooner przekonywał, że nie ma usprawiedliwienia dla podatków (a na pewno, że nie jest nim teoria umowy społecznej), a w XX w. podobną linię argumentacji utrzymywał Murray Rothbard, mówiąc wprost o podatkach jako o kradzieży. Problem w tym, że w praktyce podatki można sensownie uznać za kradzież wyłącznie w dwóch wypadkach: jeśli jest się przeciwnikiem państwa jako takiego albo jeśli się uważa, że rząd może sfinansować się daninami dobrowolnymi. Tymczasem jednak istnienie państwa to przytłaczający fakt i postulat jego zniesienia stanowi – przynajmniej obecnie – jałowy "intelektualizm", a potrzeby finansowe dzisiejszego rządu są też zbyt wielkie, by pokrywać je z danin dobrowolnych. Z kolei z poglądem, według którego w podatkach widzieć należy wyłącznie źródło wspierania podstawowych zadań rządu (wojsko, policja, sądy), świat zerwał, niestety, jeszcze przed I wojną światową. Od tamtej pory liczba zadań publicznych wymagających finansowania z podatków nieustannie rosła. Rosła też liczba ludzi, która właśnie w tym, że podatki przestały służyć wyłącznie władzy, a zaczęły także społeczeństwu, widziała ich usprawiedliwienie.
Jak to wszystko ma się ma do podatków dla najbogatszych? Fundamentalną funkcją podatków wciąż jest – tak jak w średniowieczu – finansowanie budżetu, do czego wystarczy podatek liniowy i dyscyplina budżetowa. Funkcja budżetowa jest powszechnie akceptowana i spełnia wymóg liberalizmu politycznego, by ustrój budować na rozwiązaniach możliwych do przyjęcia dla wszystkich. Jednak w toku dziejów podatkom zaczęto przypisywać jeszcze (m.in.) jedną funkcję: wprowadzanie sprawiedliwości majątkowej (redukcja nierówności). To funkcja redystrybucyjna. Żeby ją realizować, progresja podatkowa jest logiczną koniecznością. Problem w tym, że funkcja ta wynika nie z obiektywnych wymogów ekonomicznych funkcjonowania rządu, ale z próby zrealizowania tyleż śmiałego, co arbitralnego postulatu etycznego – że ludzie powinni być sobie tak równi materialnie, jak to możliwe, i że zapewnianiem tej równości powinien się zajmować właśnie rząd. Jak zauważył wybitny myśliciel polityczny Robert Nozick, nie jest wcale etyczną oczywistością, że tort dzielony równo jest „lepszy” niż ten podzielony nierówno. Część społeczeństwa, która nie uznaje równego dzielenia tortu za pożądane i dobre, jest na tyle duża (od 10 do 40 proc. w zależności do kraju), by pozwoliło nam to stwierdzić, że opodatkowanie progresywne zwyczajnie nie spełnia wymogów liberalizmu politycznego. Wyższe podatki dla najbogatszych są siłowym wymuszeniem praktykowania danych przekonań moralnych przez jedną grupę na drugiej, a to nigdy nie jest dobre. No, chyba że jesteście zwolennikami jakiegoś innego ustroju – wówczas się nie dogadamy.
Zatem – odpowiadając na pytanie z początku tekstu – być może zamiast wymuszać wyższym opodatkowaniem solidarność bogatszych z biednymi, warto pomyśleć, jak ułatwić ludziom wzajemne pomaganie sobie bez państwowego przymusu. Tu z kolei przydać się może trzecia funkcja, jaką od jakiegoś czasu przypisuje się podatkom – kształtowania postaw. Jeśli obniżymy podatkowe koszty pomocy, otrzymamy jej więcej. Bo ludzie generalnie chcą i lubią sobie pomagać, a nowe technologie (crowdfunding, blockchain) czynią to dziecinnie prostym.