Szukałem informacji o Okrągłym Stole. Na szczęście to już były początki internetu. Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego opracowywali biuletyn, fragmenty artykułów z polskiej prasy. Nazywali to, przewrotnie, donosami. Docierały do nas, na uczelnię w Oregonie, pocztą elektroniczną. Drukowaliśmy je i kolportowaliśmy wśród amerykańskiej Polonii.
Jesienią 1989 r., już po wyborach parlamentarnych, gdy powstał nowy rząd, przeczytałem w jednym z chicagowskich dzienników przemówienie Krzysztofa Skubiszewskiego, nowego szefa MSZ. Apelował do emigrantów, by wracali do kraju. Szczególnie ci, którzy zajmowali się problematyką międzynarodową. Napisałem do niego. Odpowiedział, żebym zameldował się w MSZ, jak skończę studia. Dwa lata później z amerykańskim magisterium i z napisanym doktoratem wylądowałem na lotnisku w Warszawie. Był dokładnie 13 grudnia 1991 roku.
Przywitał mnie ojciec, a jedne z jego pierwszych słów brzmiały: Synu, nie wyobrażasz sobie, co się dzieje! Upadł Związek Radziecki!. W ten sposób nawiązał do tego, co robiłem na początku lat 80., w swoim mieszkaniu w Łodzi. Gdy ojciec przychodził w odwiedziny widział, że odbywa się tam część procesu produkcyjnego nielegalnych wydawnictw. Łapał się wtedy za głowę i ostrzegał, że porywamy się z motyką na słońce.
Ale na początku lat 90. wszystko już było w kraju inne. Wróciłem do Polski po 4 latach spędzonych w Stanach. Wcześniej były puste półki i bezużyteczne kartki, za które nielicznym udawało się zdobyć kawałek mortadeli. Przypomniałem sobie, jak w latach 70. i 80. mówiliśmy, że Polska powinna być koszykiem żywnościowym Europy, że niepodobna, by w naszym kraju ludzie głodowali. Wystarczyło zmienić system i ustrój gospodarczy, by półki się zapełniły. Pojawiły się kolorowe telewizory. Lekko nie było, bankrutowały fabryki, rosło bezrobocie, ale jednocześnie w ludziach ujawniała się energia. Zadziwiła mnie ilość szczęk, bazarków.
Dostałem posadę w MSZ, dużo wyjeżdżałem na Zachód. Przejeżdżałem przez tereny byłego NRD, widziałem duże pieniądze pompowane w tamte landy, ale widziałem też w mieszkańcach marazm. Po przekroczeniu polskiej granicy wszystko się zmieniało. To były czasy pierwszych budek z napojami i kiełbaskami. Prowizorycznych biznesów, ale jednak.
W USA nauczyłem się innego stylu bycia. Obowiązków, odpowiadania na listy, także elektroniczne, odbierania telefonów. Innymi słowy: nie zbywania ludzi byle czym. W Polsce ludzie dopiero tworzyli nowe relacje. Irytowało mnie, że stara kadra, urzędnicy poprzedniego reżimu, zmyli z siebie kurz polityczny, wytarli twarz ręcznikiem. Zaczęli powtarzać, że zawsze byli Wallenrodami, że tylko udawali swoją miłość do PRL. Mówili o swoich zasługach, o walce z systemem. Nagle zrobili się dzielni.
Miałem wtedy nieco ponad 30 lat i świadomość, że wróciłem do kraju z konkretnymi umiejętnościami. Znałem dobrze angielski, potrafiłem sam skonfigurować i uruchomić komputer, a następnie wgrać programy i pracować na nich. Pamiętam, jak ze swojego pokoiku w MSZ usłyszałem krzyk woźnego. Pchał korytarzem rozklekotany wózek i nawoływał: „Kto chce komputer, komu komputer”. Wybiegłem, zgarnąłem sprzęt, uruchomiłem. Starsi koledzy z ministerstwa patrzyli oniemiali na to, co robiłem. Sami dotąd, przy powielaniu dokumentów, używali maszyny do pisania i kalki. Te proste umiejętności jak wiedza o świecie, dobry angielski i znajomość komputerowego edytora tekstów dały dobry i szybki początek mojej pracy w MSZ. Przez pierwsze lata w MSZ nie miałem ambicji politycznych. Ale potem SLD doszło do władzy i wpadłem w polityczną maszynkę.
Czy czegoś żałuję patrząc na siebie w 1989 r.? Że wyjechałem z kraju za późno, za wcześnie? Że nie zostałem w Ameryce? Że wróciłem? Jako zawodowy historyk wiem, że nie można gdybać co by było gdyby. Nie wzbudzam w sobie frustracji. Z perspektywy 30 lat myślę, że to wszystko nawet nieźle wyszło. Czyli jestem po jasnej stronie mocy.