Moja przygoda z "Tańcem z gwiazdami" zaczęła się całkiem niewinnie... Była to jedna z tych ciężkich pracujących niedziel, gdy wieczorem kompletnie padałem z nóg. Pomyślałem więc, że dla odprężenia siądę przed telewizorem i coś sobie obejrzę. I przez zupełny przypadek trafiłem na... "Taniec z gwiazdami". No i stało się - wpadłem jak śliwka w kompot, bo show złapało mnie w swoje sidła i zostałem mu wierny już do końca edycji.

Reklama

Nie spodziewałem się, że wciągnie mnie mechanizm rywalizacji i to w dziedzinie, która wydawała mi się do tej pory zupełnie obca. Co jak co - ale tancerzem nigdy nie byłem. Zresztą na każdej zabawie podpieram ściany i smętnie siedzę przy pustych stolikach, a ostatni raz tańczyłem pewnie na studniówce. Wydawałoby się więc, że taki program nie ma żadnych szans, by mnie zafascynować. A jednak! Wciągnąłem się zresztą do tego stopnia, że doniesienia na temat "Tańca ..." śledziłem nawet w internecie.

Dziś, gdy patrzę na to moje "uzależnienie" z dystansem, myślę, że wpadłem w pułapkę świadomie zastawioną przez autorów tego programu. Mam wrażenie, że sidła te były wymyślone w taki sposób, by przyciągnąć nie tylko fanów tańca, ale także takie osoby, które nigdy wcześniej tej pasji w sobie nie odnalazły. Na czym to mogło polegać?

Może na tym - a myślę, że właśnie mnie to przyciągnęło - że widowisko było niesamowicie staranie dopracowane, i to w każdym szczególe. Tak się złożyło, że jakiś czas później przez przypadek widziałem także oryginalną angielską wersję tego programu i muszę przyznać, że nie wytrzymałem przy nim dłużej niż pięć minut. W angielskiej konkurencji wyglądało to jak podrzędny konkurs tańca. Widowisko jakich wiele: na parkiet wychodziły zwyczajne pary, brzydkie kobiety o nic nie mówiących mi twarzach, a wszystko pozbawione było dramaturgii. Tamto doświadczenie uświadomiło mi, że nasz spektakl taneczny jest naprawdę perfekcyjnie przygotowany. A przy tym jest w nim coś... niecodziennego.

Reklama

Myślę, że schemat całego show opiera się na bajce o brzydkim kaczątku, które może się zmienić w pięknego łabędzia, albo o Kopciuszku, który może się stać królewną. Mam wrażenie, że do programu wzięto dziesięć takich "kopciuszków", z których uczyniono tytułowe gwiazdy. I w tym była siła przyciągania! Nie powiem, żebym marzył o zabłyśnięciu na parkiecie. Jeśli już, to w bardzo głębokiej podświadomości... Ale na pewno w każdym z nas tli się takie marzenie: że tańczymy z piękną kobietą, tłum się rozstępuje i wszyscy patrzą na nas z podziwem.

Niezaprzeczalnym atutem "Tańca z gwiazdami" byli sami tancerze, a szczególnie tancerki. Niestety, w tej kwestii przeżyłem spore rozczarowanie, bo moi faworyci szybko odpadli. Moją ulubienicą - z czysto męskich powodów - była zmysłowa i zabójczo zgrabna Omena, ale także wzruszająca swoją siłą woli Kasia Tusk. Nie ukrywam, że w tej edycji kibicowałem właśnie jej - choć nie jestem oczywiście zwolennikiem Platformy Obywatelskiej.

Kilka razy nawet zagłosowałem na córkę Donalda Tuska, wysyłając sms - to był zresztą jedyny raz, kiedy jakieś pieniądze przeznaczyłem na PO. Kasia Tusk stała się moją ulubienicą nie tylko dlatego, że jest śliczną dziewczyną, ale także dlatego, że w pewien sposób wzruszyła mnie. Ujęła swoim wyznaniem, na które trafiłem w internecie.

Reklama

Okazało się bowiem, że bardzo się bała udziału w programie. I że nic jej do tego widowiska nie przyciągało poza świadomością, że jeśli odmówi, to tylko z tchórzostwa. Zdecydowała się więc na udział, bo gdyby tego nie zrobiła, miałaby poczucie, że wielkie wyzwania nie są dla niej. O ile Tuskówna rzeczywiście bardzo widocznie odstawała od reszty uczestników i do przewidzenia było to, że szybko odpadnie, o tyle do dziś żałuję, że w finale nie znalazła się pierwsza moja ulubienica - Omena.

Myślę, że uzależnienie wyników konkursu od głosów widzów było bardzo chytrym zabiegiem. Zmuszało bowiem do aktywnego współuczestnictwa w programie. Nie tylko jurorzy, ale także ja - jako widz - mogłem oceniać i mieć wpływ na to, co się stanie. Miałem też szansę na porównanie swojego poglądu z oceną jurorów, co wzmagało emocje. Cieszyło mnie jednak, że w całej tej rywalizacji nie było nic chamskiego i nie miało nic wspólnego z brutalnością, do której przywykliśmy.

Współzawodnictwo między parami było szlachetną walką pięknie wyglądających i lekko poruszających się aniołów. I nawet kiedy jurorzy mówili coś krytycznego, zawsze było to z nutką sympatii. Z jednej strony przeurocza pani Beata Tyszkiewicz, z drugiej - Zbigniew Wodecki przywołujący rzeczywiste czy też wyimaginowane historyjki z własnego życia... A profesjonaliści potrafili mówić o krokach tancerzy, o ich technicznych błędach w tak pasjonujący sposób, że nawet laik taki jak ja słuchał tego z ciekawością.

Dzięki temu miałem szansę zobaczyć, na czym polega quick step, którego bym pewnie nie miał nigdy okazji poznać, bo przecież tańcami się nie interesuję...

Show wciągnęło nie tylko mnie. Oglądałem je razem z żoną. I to było bardzo przyjemne, mieliśmy wspólnych faworytów, za których trzymaliśmy kciuki. Mogliśmy też razem poplotkować, oceniać zawodników. Właśnie rodzinność programu była zachęcająca, rzadko bowiem się zdarza, że ma się ochotę usiąść przed telewizorem wspólnie z najbliższymi.

Zresztą jak się okazało "Taniec z gwiazdami" paradoksalnie był tematem, na który można było porozmawiać w najrozmaitszym towarzystwie - zarówno w grupie studenckiej, jak i wśród znajomych. To było masowe widowisko i nieraz ułatwiało kontakty międzyludzkie.

I właściwie jedyną rzeczą, która mnie niespecjalnie przyciągała do tego programu, byli prowadzący. Szczególnie nie przepadałem za Hubertem Urbańskim. Czuło się, że wszystkie jego powiedzonka i zachwyty były starannie wyuczone i wystudiowane. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w przypadku Katarzyny Skrzyneckiej było tak samo, ale w wykonaniu zawodowej aktorki udało się osiągnąć pewną naturalność, która mnie bardziej przekonywała.

Przypuszczam, że Piotr Gąsowski, który prowadzi najnowszą edycję "Tańca...", wypadnie znacznie lepiej.

Ale ja już tej edycji nie oglądam, bo w tym samym czasie jest "Rzym" - serial, którego za nic nie chcę przepuścić. Przyznam jednak, że może gdybym od początku wiedział, że prowadzącym jest Gąsowski, skusiłbym się i obejrzał. I pewnie znowu bym wpadł...