Jej wybór na przewodniczącą Komisji Europejskiej udowadnia, że Angela Merkel wciąż ma wiele do powiedzenia na Starym Kontynencie. Wszyscy, którzy nazwali kanclerz Niemiec gasnącą gwiazdą, powinni sobie odpowiedzieć na pytanie: czy polityków, których współpracownicy otrzymują nominację na wysokie urzędy w Brukseli, nazwiemy „słabymi”?
Tym bardziej że jeszcze półtora roku temu Berlin był bardziej skłonny, żeby w nowym unijnym rozdaniu przejąć stanowisko prezesa Europejskiego Banku Centralnego (mandat Mario Draghiego, obecnego szefa EBC, upływa z końcem października). Wielu w Europie postrzegało objęcie fotela szefa KE przez przedstawiciela Niemiec jako niestosowne, biorąc pod uwagę, że Berlin i tak ma wiele do powiedzenia w Unii.
Jednak Angela Merkel zmieniła zdanie i doszła do wniosku, że najwyższa pora, aby kluczowa funkcja przypadła właśnie Niemcom. Od tamtej pory nikt nie zakwestionował tego wyboru. Tak jakby w odniesieniu do czołowych stanowisk unijnych obowiązywało „zaklepywanie” jak w grach podwórkowych. To, że fotel szefa KE ostatecznie nie przypadł Manfredowi Weberowi (którego kandydaturę Merkel przecież wspierała), nic tutaj nie zmienia. Nikt nie zakwestionował tego, że największy gabinet w Berlaymoncie powinien przypaść komuś znad Renu.
Reklama