Robert Mazurek: Awantura na lewicy. Poszło o panią.
Monika Jaruzelska: O mnie?
Niech pani nie udaje. Dlaczego nie ma pani na listach SLD?
Wszyscy twierdzą, że to osobista decyzja Włodzimierza Czarzastego, bo bliższa jego sercu jest Anna Maria Żukowska.
Reklama
I co z tego? Polityka to polityka.
Reklama
Cóż, panie redaktorze, mężczyźni w kryzysie wieku średniego robią różne rzeczy. Jak widać, każdy Kazimierz ma swoją Izabel.
To Włodzimierz, nie Kazimierz.
Imiona inne, casus podobny.
To bardzo daleko posunięte aluzje, ale skoro pani chce to powiedzieć…
Ale nie chcę tego tematu rozwijać, choćby ze względu na szacunek dla żony pana Czarzastego, kobiety mądrej, ciepłej i z klasą.
A teraz to Miller z Żukowską drą koty.
Najpierw to rzeczniczka SLD Anna Maria Żukowska napisała, że Leszek Miller ją krytykuje, bo ona jest jego osobistym wrogiem. Na co Miller się odciął: „To nieprawda, że pani Żukowska jest dla mnie osobistym wrogiem. Nikim dla mnie nie jest. Jak Ziobro”.
I w tle pani.
Leszek Miller stanął w mojej obronie, pisząc, że to ja powinnam kandydować, nie Żukowska.
Dlaczego SLD nie wpuścił pani na listy?
Bo mogłabym się do Sejmu dostać.
To źle? Chyba o to chodzi.
Nie Włodzimierzowi Czarzastemu, który nie chciał, by z Warszawy kandydowała Jaruzelska, Piekarska i Waniek. Wypchnął wszystkie kobiety ze znaczącymi nazwiskami.
Jaki miał w tym cel?
Chodziło o to, by nikt nie robił konkurencji faworyzowanej przez niego i promowanej za wszelką cenę dwójce na liście, Annie Marii Żukowskiej. A każda z nas mogłaby ją przeskoczyć.
Ale też mogłyby panie wspólnie tę listę podciągnąć.
A po co, skoro teraz czwarte miejsce na liście zajmuje pani z Razem, która w wyborach samorządowych dostała jakieś sto głosów?
A pani ile?
8,5 tysiąca.
Pani Żukowska…
Kandydowała do rady miasta, dostała koło tysiąca głosów i nie została radną.
Może chodzi o politykę, a nie sympatie? Żukowska chce budować nową, feministyczną lewicę…
Bez kobiet?
A pani i pozostałe dinozaury chcecie skansenu im. Wojciecha Jaruzelskiego.
Kasia Piekarska też chciała budować skansen komunizmu? Ona, z jej życiorysem? Zresztą takich przykładów jej więcej. Żeby było jasne – osobiście jestem przeciwko parytetom, bo uważam, że o wszystkim, także o miejscach na liście wyborczej, powinny decydować kompetencje. Niemniej jednak lewicowa partia, jaką jest SLD, powinna być na miejsce kobiet w polityce wyczulona.
A nie jest?
Marta Niewczas, sześciokrotna mistrzyni świata w karate, uzyskała jeden z najlepszych wyników w wyborach do sejmiku w Rzeszowie. Miała mieć jedynkę, a w ogóle nie znalazła się na liście. Trzech panów w Warszawie postanowiło inaczej.
Zacznijmy od początku. Wejście do polityki miała pani mocne.
Zostałam jedyną radną SLD w Radzie Warszawy, debiutując w wyborach, zrobiłam bardzo dobry wynik. I wtedy Włodzimierz Czarzasty osobiście obiecał mi jedynkę do Sejmu. Rozmawialiśmy jeszcze w zeszłym roku, zastanawiał się, czy Sejm, czy Senat, ale zapewniał, że jest dla mnie miejsce.
A potem się rozmyślił?
Potem czekał w przedpokoju u Grzegorza Schetyny na jego decyzję, czy będzie szeroka koalicja. Wtedy usłyszałam, że może być trudno z moją kandydaturą, bo Schetyna jest antykomunistą i się na mnie nie zgodzi.
To może być prawda.
To ciekawe, bo ja w przeciwieństwie do Czarzastego nie tylko nie byłam w PZPR, ale i w żadnej organizacji młodzieżowej. Ja nawet w ZHP nie byłam. Zresztą nie sądzę, by Schetyna to mówił, skoro nie przeszkadzali mu sekretarze KC PZPR na listach do europarlamentu.
Ale pani ma złe nazwisko.
No tak, ono się kojarzy.
Co na to wszystko Czarzasty?
Zwodził mnie.
A pani?
Zdecydowałam, że będę kandydować. Władze warszawskiego SLD rekomendowały mnie na listy do Sejmu. Jednocześnie okazało się, że nie będzie koalicji z antykomunistycznym Schetyną, tylko z lewicą.
Czyli dla pani droga do parlamentu stała otworem.
Wtedy zaczęły się dziać najciekawsze rzeczy. Mój telefon milczał, ale jednocześnie wypchnięto Katarzynę Piekarską, której najpierw obiecywano jedynkę, a potem piętrzono trudności – i w końcu przeszła do Platformy. Wtedy Żukowska oskarżyła ją o zdradę i zaczęła nazywać „kałużą”, od nazwiska słynnego radnego, to samo mówił Czarzasty. Wtedy napisałam, że mogę kandydować z dowolnego miejsca do Sejmu lub do Senatu.
I cisza?
Z mediów dowiedziałam się od pani Żukowskiej, że Jaruzelska nie została zgłoszona i sprawa jest zamknięta. Interweniujący w mojej sprawie politycy SLD usłyszeli od Czarzastego, że nie zgadza się na mnie Robert Biedroń. Zabawne, bo zdementował to wszystko Krzysztof Śmiszek z Wiosny, mówiąc, że ani Biedroń, ani Wiosna mnie nie blokowali, to była od początku decyzja SLD.
Głosowała pani w samorządzie jak PiS, podpadła feministkom i gejom, to co się pani dziwi?
Pracując w radzie miasta, nie miałam ze strony SLD żadnych uwag, nikt mi nie miał niczego za złe. A przed wyborami to stołeczni działacze chcieli, bym startowała i ich reprezentowała.
Ale często szła pani w poprzek, jak wtedy, gdy głosowała za pieniędzmi na pomnik Jana Olszewskiego…
I Jana Pawła II. Nie ma w tym nic dziwnego. Jan Olszewski nie jest moim bohaterem, nie wielbię go, ale nie odmawiam mu patriotyzmu i jeśli są ludzie, którzy tego pomnika potrzebują, to nie widzę przeszkód, by powstał. Tak samo jak broniłam pomnika Berlinga, tak samo głosowałam za wsparciem dla pomnika Olszewskiego.
To się da połączyć?
Niech pan spojrzy na Warszawę – na pl. Na Rozdrożu stoi pomnik Dmowskiego, kilkaset metrów dalej, na tym samym Trakcie Królewskim, przy Belwederze, jest pomnik Piłsudskiego. Byli przecież zaciekłymi wrogami, ale dziś godzimy się, by upamiętnić obu. Pomniki nie powinny dzielić, każdy sobie znajdzie taki, pod którym chciałby złożyć kwiaty.
Walczyła pani również ze zmianami nazw ulic. I to w obie strony.
Zaczęło się od tego, że wraz ze Związkiem Żołnierzy LWP walczyłam o zachowanie nazwy ul. 17 Stycznia, bo ja jednak uważam, że to było wyzwolenie Warszawy spod okupacji hitlerowskiej.
I to mnie nie dziwi, ale obrona ul. Lecha Kaczyńskiego w pani wykonaniu…
Był wniosek o zmianę tej ulicy na Armii Ludowej i ja go nie poparłam, wstrzymałam się od głosu. Uważam, że w Warszawie jest miejsce i na Lecha Kaczyńskiego, i na Armię Ludową, jest miejsce i na 17 Stycznia, i na KOR.
A jakby tego było mało, to jeszcze nie poparła pani karty LGBT. Cały kryptoPiS.
Prezydent Trzaskowski wymyślił podpisanie karty LGBT bez żadnych konsultacji społecznych i tłumaczenia radnym, jakie będą konsekwencje tego dokumentu. A ja miałam dużo pytań na temat finansowania tego projektu. Taki przykład – karta zapowiadała wprowadzenie do szkół „latarników” ze środowisk LGBT, a jednocześnie w Warszawie wzrasta liczba samobójstw wśród młodzieży, kilkukrotnie wzrosła liczba depresji. Chciałam, żeby zamiast „latarników” wprowadzić do szkół wykształconych psychoterapeutów, którzy pomogą nastolatkom prześladowanym nie tylko z powodu orientacji seksualnej, ale i otyłości, biedy czy tym z depresją spowodowaną rozpadem rodziny.
Nikt chyba nie był przeciw?
Rozmowy na temat karty LGBT były wyłącznie ideologiczne, nikt nie chciał słuchać o psychoterapeutach, aż przegłosowano koniec dyskusji i mnie nie wysłuchano. Nie mogłam więc głosować za kartą LGBT – ale nie z powodu niechęci do gejów czy lesbijek, a ze względu na to, jak to wszystko wykorzystywała Platforma, nie wiedziałam nawet, za czym mam głosować.
Historia dopisała do tego zabawną puentę.
Tak, wiceprezydent Warszawy ogłosiła, że na kartę LGBT w 2019 r. władze nie przeznaczą ani złotówki, nic, zero. Czyli to była czysta fikcja. Tak jak myślałam, od początku do końca chodziło wyłącznie o ideologiczną awanturę, politykę i PR.
Zostało powiewanie tęczową flagą.
Nie tylko, bo takie postępowanie spowodowało skutek odwrotny do zamierzonego, czyli wzrost agresji, wszystkie te strefy wolne od LGBT…
Z SLD nie wyszło, ale pani i tak kandyduje.
Postanowiłam wystartować sama, pomógł mi Jacek Zdrojewski z Polskiej Lewicy. Na zebranie głosów miałam tydzień. Uzbierałam 2,8 tys. głosów, czyli z solidną górką. Ale dostajemy informację, że prawie tysiąc głosów jest nieważnych, nie te okręgi, brak PESEL etc. Brakuje 160 podpisów. Wygląda, że to koniec, że nie zostanę zarejestrowana. Więc wielka akcja na Facebooku, że stoję pod siedzibą PKW i czekam. Zebraliśmy tam ponad 460 głosów.
Naprawdę wierzy pani, że ma jakieś szanse?
Byłaby to niespodzianka, ale jakieś szanse są, więc uznałam po żołniersku, że trzeba walczyć. Trzeba z honorem lec, drzewa umierają, stojąc.
Polityka to gra zespołowa, a pani się upiera, że będzie w Senacie singlem. To nonsens.
Do czego prowadzi zespołowość, widać świetnie na przykładzie moich rywali. Pani Borys-Damięcka, którą naprawdę bardzo szanuję jako znaną reżyserkę, w Senacie sama jest obsadzona w roli trzecioplanowej, głosuje jak jej partia i już.
Pani Moniko…
Sekunda, bo jest jeszcze drugi konkurent, Lech Jaworski, który bardzo sobie wziął do serca ideę gry drużynowej i był w tylu ekipach, że nie spamiętam wszystkich, ale było tam i AWS, i przez długie lata Platforma, potem ekipa Jacka Wojciechowicza, a teraz PiS. Zawsze gra drużynowo, zawsze na siebie, kolekcjonując kolejne funkcje i tytuły.
Ale ja pytam o panią, nie o nich.
Wie pan, moi koledzy radni i z PiS, i z Platformy pytali, czy nie czuję się w radzie osamotniona. Mówiłam, że nie, mnie z tym dobrze. Nie obowiązuje mnie żadna dyscyplina partyjna, nikt nie każe mi głosować, jak każe lider, nie zabrania mi mówić o czymś, co ważne, a co jest niewygodne. Chodzę i walczę o konkretne sprawy i to chcę zaproponować warszawiakom.
To, że będzie pani chodzić?
Że będę chodzić i się upominać. Dam panu przykład – jakiś czas temu podjęłam temat 500+ dla dzieci z domów dziecka…
Wiem, mówiła pani o tym.
Właśnie, zaraz po moim występie w RMF zareagowała minister pracy Rafalska i obiecała to załatwić. Wcześniej próbowałam to zrobić na poziomie Rady Warszawy, ale wszyscy to pomijali. Gdybym była w Senacie, to zaproponowałabym poprawkę do ustawy o 500+ i myślę, że niełatwo byłoby ją odrzucić, bo przecież kto jest przeciw pomocy dzieciom?
Ale takich spraw jest niewiele. Reszta to codzienne nudy.
Dlatego ja proponuję wyborcom umowę: będę zależała tylko od nich, nie od żadnej partii, nie będę uczestniczyła w bijatykach między nimi. Będę zawsze głosem moich wyborców bez dyscypliny partyjnej i nigdy nie będę się bała odezwać czy zadać pytania. Co wolą – kogoś zależnego od humorów partyjnego lidera czy niezależnego singla?
Ktoś w Radzie Warszawy namawiał panią, by do nich przeszła?
Nikt, ani Platforma, ani PiS.
Nikt pani nie chciał?
Widocznie to trwały element mojej kariery, który mi czasem na dobre, a czasem na złe wychodzi.
Ale dlaczego?
Może cierpię na klątwę nazwiska? (śmiech) Jedni boją się, że odstraszę wyborców i dlatego mnie nie wystawiają, inni obawiają się, że dostanę zbyt dużo głosów i też mnie nie chcą.
Jak się nie odwrócisz…
Pupa zawsze z tyłu, no tak. (śmiech) Ale wie pan, ja się strasznie wkręciłam w pracę radnej i jeśli nie dostanę się do parlamentu, to tragedii nie będzie.
Siedzimy w willi generała, na ścianie jego portret. Choćby nie wiem co pani osiągnęła, zawsze będzie córką dyktatora.
No i co poradzisz? Mam swoje życie, swoje porażki i sukcesy, które nie przewróciły mi w głowie.
Świetna aktorka Krystyna Sienkiewicz mówiła, że pracuje na swe dobre imię, bo nazwisko już ma.
(śmiech) Jestem w podobnej sytuacji. W latach 80. miałam dowody na trzy nazwiska, także na Jastrzębska i Jaskólska, na wszelki wypadek. Kiedy meldowałam się na kempingu w Chałupach, to byłam Moniką Jaskólską, używałam nazwiska panieńskiego babci.
To dlaczego nie pozostała pani Jaskólską?
Bo to byłaby ucieczka i musiałabym uciekać całe życie, a miałam poczucie, że muszę się z tym wszystkim zmierzyć, skonfrontować z moją tożsamością.
Ale wtedy byłaby pani pewna, że wszystko osiągnęła dzięki sobie.
Hipokryzją byłoby naśladowanie dzieci znanych rodziców, narzekających, że nazwisko im przeszkadza. Dla mnie tyle samo drzwi się dzięki nazwisku otworzyło, ile zatrzasnęło. Jednocześnie mam poczucie, że akurat w świecie mody wszystko osiągnęłam dzięki sobie, nie mogę powiedzieć , że ojciec mi w czymkolwiek pomógł.
Owszem, był dyktatorem, ale nie mody.
Więc budowałam swoje nazwisko powoli. I to mi pomaga. Zrobiono badanie, gdzie mam największe poparcie.
I?
73 proc. popierających mnie to kobiety, głównie w przedziale wiekowym 30–45 lat. Byłam stylistką, pomagałam paniom, by lepiej wyglądały – to daje mi atut. I nie było to tylko ubieranie modelek, ale też udział w wielu akcjach charytatywnych, choćby dla kobiet chorych na raka, tracących włosy, po amputacjach. To kobiety pamiętają.
Pani prywatny świat wartości – możemy o tym porozmawiać?
On odchodzi w przeszłość. Z czasów podwórkowych pamiętam, że kiedy największy łobuz, gitowiec, mówił, że daje słowo honoru, to zawsze go dotrzymywał. Zawsze. Dzisiaj rówieśnicy mojego syna, a co dopiero mówić o politykach, nie znają takiego pojęcia.
Ma pani rację, nastolatki nie używają tego zwrotu.
Prawda? A dla nas słowo honoru to była świętość. Wszystko można było złamać, ale nie to. Zastanawiałam się nad nową książką i chciałam pisać o zapomnianych wartościach i pojęciach – honor miał być jednym z nich. Wrzuciłam słowo „honor” do wyszukiwarki i pierwsze, co mi wyskoczyło, to „cena honoru”.
Nie rozumiem.
Na pierwszym miejscu w internecie była cena telefonu Honor.
A czym dla pani jest honor?
Przede wszystkim prawdomównością, odpowiedzialnością za dane słowo, za to, do czego się zobowiązaliśmy. Było wiadomo, że pewnych rzeczy robić i mówić nie wolno.
Nie spytam, czy jest pani człowiekiem honoru…
Bo zaraz wszystkim skojarzy się to z Michnikiem i Kiszczakiem.
Spytam za to, czy dla pani honor jest czymś ważnym?
Bardzo ważnym i bardzo mi źle, że ta wartość zanika. Ludzie nie tylko sami nie mają honoru, ale odzierają z niego, z godności innych.
Wie pani, że zaraz odezwą się głosy: „Jasne, córka Jaruzela o honorze poucza”?
Pewnie się odezwą, ale Jaruzelski był człowiekiem honoru. I ja w obronie honoru degradowanych żołnierzy LWP zdecydowałam się wejść do polityki.
W każdym badaniu Polacy za najważniejszą wartość uznają rodzinę.
I dla mnie absolutnie najważniejszą osobą na świecie jest mój syn, to w ogóle nie podlega dyskusji. Gustaw chodzi do liceum i jest bardzo patriotyczny, interesuje się historią. W tym roku miałam z nim tylko krótkie wakacje i pytam, dokąd chciałby pojechać, może gdzieś za granicę? On, że tak, chciałby na Kresy. Pojechaliśmy najpierw na Białoruś, a on od razu się rozmarzył: „Mamo, jakie tu dziewczyny są fajne, bez tatuaży, z warkoczami, w sukienkach…”. Potem była Litwa, bardzo mu się podobało.
A jak on się zmaga ze swoim nazwiskiem?
Ma różne doświadczenia. W wieku gimnazjalnym poszedł do nowej, kameralnej szkoły społecznej. Wszyscy znali się tam z imienia. Rozmawiałam nawet o tym z panią dyrektor, ona na to, że nie będzie problemu, bo tu dzieci nie interesują się historią, poza takim Staszkiem, inteligentnym, z prawicowej rodziny.
Oho, dostrzegam temat.
Gustaw wraca ze szkoły, mówi, że fajna, ale najbardziej to się zaprzyjaźnił ze Staszkiem, bo jest najmądrzejszy i rozmawiają sobie o historii. I tak przez miesiąc prowadzają się ze sobą, kolegują, aż w szkole na tablicy pojawia się lista dzieci, które mają obiady, Staszek czyta i mówi: „Ty się nazywasz jak ten stary komunista”. „Tak, to mój dziadek”, powiedział Gustaw. Staszek nie uwierzył, ale wychowawczyni potwierdziła wersję Gustawa, a że akurat był koniec lekcji, to rozeszli się do domów.
Jak to się skończyło?
Było mu trochę smutno, że teraz to Staszek nie będzie chciał się z nim kolegować. Następnego dnia wraca ze szkoły jednak uśmiechnięty. „Staszek powiedział, że nie ma dla niego znaczenia, kim był mój dziadek, bo jestem fajnym kolegą”.
Na koniec wróćmy do kampanii. Prócz Millera popiera panią Ziemkiewicz.
Rafał zna mnie z liceum i ze studiów, uważa, że jestem uczciwa i wie, że kiedy mój ojciec był u władzy, to ja nie byłam złotym, dygnitarskim dzieckiem, tylko zachowywałam się normalnie. Ale popiera mnie też Kuba Wojewódzki.
Jasne, warszawka…
Zdziwi się pan, bo w spocie wyborczym nie będzie wszystkich moich znanych znajomych, tylko moi byli studenci, ludzie młodzi, którzy mnie cenią i mi kibicują.