Być może. Na pewno czasami. Nie obrazilibyśmy się, nic z tych rzeczy. Ale chyba najbardziej na świecie pragniemy normalności.
Efekt Zandberga
Świadczy o tym między innymi obserwowany właśnie
efekt Zandberga. Świeżo upieczony poseł wystąpił w Sejmie po exposé
premiera Morawieckiego i z miejsca stał się idolem nie tylko mikro elektoratu lewicy, ale połowy kraju, także tej, która teoretycznie ma z nim ideologicznie niewiele wspólnego. „Gdyby nie te 70 proc. podatku, sama bym go wybrała na prezydenta” – pisała na Facebooku moja daleka znajoma, której bliżej do tradycyjnego liberalizmu niż socjalizmu; inni znajomi nie stawiali takich warunków i tylko radowali się publicznie, że Zandberg ratuje oblicze polskiej polityki i natychmiast powinien zastąpić Andrzeja Dudę.
Jacek Gądek z Gazeta.pl napisał na
Twitterze, że to najlepsze
przemówienie tej kadencji Sejmu, podobnie twierdziła Joanna Miziołek z „Wprost”. Inni przekonywali, że dzięki temu przemówieniu Zandberg właściwie w wyścigu o fotel prezydenta już wystartował i wysforował się od razu na prowadzenie – w tym nawet Wojciech Wybranowski z „Do Rzeczy”. Moja własna matka, której daleko do kogokolwiek, kto wchodzi w konszachty z SLD, obejrzawszy sejmową debatę, powiedziała: „Wiesz co, takiego prezydenta jak ten Zandberg, to ja bym nawet mogła mieć”. Na jej oceny polityczne wpływa niekiedy ocena atrakcyjności fizycznej kandydata, ale możemy przypuszczać, że nie są to powody wyłączne i że coś w postawie politycznej posła także do niej przemawia.
I ja uległam ogólnej radości, a kiedy polityk zszedł z mównicy, mało nie wstałam z kanapy, wołając: „Brawo, bis!”. Zandberg na prezydenta! Ale ponieważ jestem konstytucyjnie niezdolna do długotrwałej radości, natychmiast zaczęłam analizować, dlaczegóż to owa radość tak na mnie nagle napiera, skoro dotąd traktowałam lidera partii Razem raczej chłodno, często powtarzając (wyświechtane już nieco, co prawda) oskarżenia o rzekomą kawiorowość jego lewicy. Czyżby Zandberg jedną mową znienacka poruszył nasze dusze jak poeta i wieszcz, który potrafi przemeblować narodową wyobraźnię? Czy mówił równie porywająco jak na przykład
Barack Obama na pamiętnej konwencji Partii Demokratycznej, na której oczarował tłumy, krzycząc, że nie ma czarnej i białej Ameryki, nie ma republikanów i demokratów, są po prostu Stany Zjednoczone Ameryki?
Obama tamtą przemową, od której ciary gęsto spacerowały pod swetrami, tak przeszył serca Amerykanów, że ci wysłali go kilka lat później do Białego Domu. Ale Zandberg, proszę państwa, aż tak na kolana nas przecież nie rzucił. Mówił, po prostu; nie chciało się wcale wyciągać z kieszeni zapalniczki i kołysać się do rytmu jego słów. Retoryka była, lecz minimalna; metaforyka przemówienia rozbudowana słabo. Wyjaśnił po prostu w miarę spokojnie, dlaczego wizja nowoczesnego państwa dobrobytu premiera Morawieckiego nijak się ma do tego, czym nowoczesne państwo dobrobytu powinno być. Jakie państwo dobrobytu, kiedy szpitale nie działają, nauczycieli nie stać na buty, a
urzędnicy państwowi klepią nędzę? Czyż rdzeniem państwa dobrobytu nie powinny być przede wszystkim dobrze działające usługi publiczne? Czy duże korporacje, w tym internetowi giganci, nie powinny płacić w Polsce podatków, żeby te usługi publiczne finansować? Czy wizją rozwoju państwa dobrobytu jest gospodarczy wasalizm, dzięki któremu stajemy się montownią świata, zależną od humoru naszych globalnokorporacyjnych władców?
Jasne, jesteśmy elektoratem, który łatwo podburzyć; chętnie damy się napuścić na Unię, Moskala czy Tuska (bądź podłych faszystów czy smoleńskich moherów). Nasz bagnet zawsze gotów jest wskoczyć na broń. Ale kiedy wychodzimy się już na te miesięcznice, kiedy już się naprotestujemy przed prywatnym domem Kaczyńskiego, kiedy ponaparzamy się w walce o konstytucję, prawdę, ośmiorniczki, rzekome telefony do prezesów z pokładów wiadomych samolotów, to wtedy nagle zaczyna nam się marzyć ciepła woda w politycznym kranie. Żeby było jak u ludzi, po prostu