Powód jest prosty: przed najważniejszymi wyborami od lat żadne z ugrupowań nie zaryzykuje straszenia Brytyjczyków dalszymi oszczędnościami. Zwłaszcza że długotrwałe efekty tych cięć, przede wszystkim pod postacią zapaści w służbie zdrowia i wydłużających się kolejek do lekarzy i na leczenie, zaczynają poważnie doskwierać wyborcom. W końcu to czerwony autobus z wypisaną na boku liczbą dodatkowych 350 mln funtów tygodniowo na służbę zdrowia był jednym z koronnych argumentów przed referendum brexitowym w 2016 r.
Jako pierwsi perspektywami na poluzowanie mieszków z publicznymi pieniędzy zaczęli jeszcze w wakacje mamić konserwatyści. Boris Johnson, wówczas świeżo upieczony przewodniczący torysów i premier Jej Królewskiej Mości, doskonale wyczuł nastroje brytyjskiej publiki. Zrozumiał, że od brexitu ludzie dostają torsji. Więc zaproponował radykalnie inny przekaz: zaczął mówić o tym, jakie niesamowite możliwości rozwód z Brukselą zapewni Londynowi.
Reklama
Nie było wówczas pomysłu, jaki premier odrzuciłby od ręki. Szybka kolej? Oczywiście! Co prawda Wielka Brytania nie jest w stanie zbudować jednej linii, ale chętnie pogadam o drugiej, a nawet trzeciej. Rewitalizacja zaniedbanych miast? Jak najbardziej. Dodatkowe środki na edukację, służbę zdrowia, bezpieczeństwo wewnętrzne? No przecież!
Ostateczna wersja obietnic wyborczych konserwatystów wyłożona w opublikowanym w niedzielę programie jest bardziej stonowana, ale też na próżno szukać tam słowa "oszczędności". Torysi wciąż chcą zwiększyć nakłady na zdrowie i bezpieczeństwo wewnętrzne – złośliwi uważają, że nie jest to podwyżka, tylko wyrównanie do poziomu, jaki obowiązywał wcześniej, zanim kraj wpadł w duszący uścisk austerity. Do tego zmniejszenie obciążeń podatkowych przez podniesienie progu, od którego uiszcza się składkę na ubezpieczenie społeczne.
Niektórzy uważają, że ten ostrożny kurs to efekt wyciągnięcia lekcji z wyborów w 2017 r., kiedy konserwatyści wpisali do programu propozycję, aby lepiej uposażone osoby w większym stopniu finansowały koszty opieki nad sobą na starość. Propozycję określono wówczas "podatkiem od demencji" i uważa się, że przyczyniła się ona do spadku poparcia torysów w sondażach.
Ze znacznie bardziej radykalnym programem wystartowała Partia Pracy. Jeremy Corbyn doskonale się orientuje, że grudniowe wybory to dla niego ostatnia szansa na zdobycie fotela premiera. Jeśli laburzyści po raz kolejny nie sięgną po władzę, to nasilą się głosy, aby złożył urząd szefa partii. Tak jak po przegranych wyborach zrobili to – w 2010 r. Gordon Brown, a w 2015 r. Ed Milliband.
W 2017 r. laburzyści zdołali jednak pozbawić konserwatystów większości w Izbie Gmin, w związku z czym Corbyn postanowił, że w tym roku będzie się starał przekonać wyborców w podobny sposób co dwa lata temu, tyle że bardziej. Efektem jest najbardziej radykalny manifest wyborczy od lat 80., w którym laburzyści proponują nacjonalizację kluczowych przedsiębiorstw, podniesienie podatków dla przedsiębiorstw i dla najbogatszych oraz radykalną ekspansję usług publicznych.
Corbyn et consortes proponują więc dodatkowe nakłady na edukację i służbę zdrowia, darmowe przedszkola, budowę 100 tys. mieszkań socjalnych rocznie, dofinansowanie państwowej opieki nad starszymi, podniesienie stawki CIT o 7 pkt proc. (z 19 do 26 proc.), podwyższenie stawek płacy minimalnej (która w Wielkiej Brytanii jest zróżnicowana pod względem wieku), nacjonalizację przedsiębiorstw dostarczających media, ale też kolei, poczty i jednego z operatorów telekomunikacyjnych, BT (kiedyś British Telecom), a następnie zaoferowanie wszystkim obywatelom internetu za darmo.
Jak podliczył brytyjski think tank Resolution Foundation, oznaczałoby to wzrost wydatków publicznych do poziomu 45,1 proc. PKB – znacząco więcej niż obecne 41 proc. (dla porównania w Polsce ten parametr w ub.r. przyjął wartość 41,6 proc.) i znacznie bliżej średniej unijnej wynoszącej 45,8 proc.
O ile z naszego punktu widzenia darmowe przedszkola, państwowe mieszkania czy państwowa własność chociażby wodociągów to norma, o tyle nad Tamizą to prawie herezja. Z tego względu Corbyn na satyrycznych rysunkach w centroprawicowym dzienniku „The Times” zawsze jest przedstawiany w czapce z czerwoną gwiazdą, a już kilka lat temu jeden z bankierów z londyńskiego City stwierdził, że realizacja programu laburzystów zrobiłaby z Wielkiej Brytanii "Kubę bez słońca".
Wiele jednak wskazuje na to, że ta wizja się nie ziści, a przynajmniej nieprędko. Sondaże bowiem nie są łaskawe dla laburzystów: zgodnie z badaniem opinii publicznej firmy Opinum przeprowadzonym dla "The Observer" konserwatyści cieszą się 19-punktową przewagą nad nimi. To znaczy, że na Borisa Johnsona i jego ugrupowanie głos chce oddać prawie połowa Brytyjczyków (konkretnie 47 proc.), a na laburzystów – 28 proc. Zdaniem innego ośrodka badawczego – firmy Datapraxis – taki rozkład głosów zapewniłby torysom dodatkowe 57 mandatów i komfortową większość 48 miejsc w Izbie Gmin.
Warto przy tym zauważyć, że odnotowywany przez konserwatystów wzrost poparcia idzie w parze z gasnącym zainteresowaniem Partią Brexitu Nigela Farage’a, która w sondażu Opinum miała już tylko 3 proc. poparcia. Na polaryzacji sceny politycznej tracą również liberalni demokraci, którzy w tym badaniu mogą liczyć na 12 proc. poparcia. Jeśli takie proporcje mają się utrzymać – a należy pamiętać, że w 2017 r. Theresę May pogrążyły ostatnie dwa tygodnie kampanii – to szybki brexit jest więcej niż pewien. Nie będzie po prostu komu go ani powstrzymać, ani opóźnić.