Piszę ostrożnie: "mam wrażenie", bo obaj politycy wykazali się tym, z czego byli znani: refleksem, inteligencją, umiejętnością punktowania przeciwnika. Obaj też mówili to, czego się spodziewaliśmy. Kaczyński był twardzielem chłoszczącym elity. Kwaśniewski - rzecznikiem spokoju i kontynuacji. Żaden nie wpadł na minę. Zresztą mitycznej wunderwaffe, po użyciu której jeden z nich miał się załamać, po prostu nie było.

Reklama

Co więcej: typowanie jednoznacznego zwycizcy przez tak spolaryzowane społeczeństwo jak polskie ma średni sens. Pierwszy sondaż dla TVN przyznał - niewielką różnicą głosów - zwycięstwo Kwaśniewskiemu. Ci, którzy nienawidzą Kaczyńskiego jako krwiożerczego antyinteligenckiego populistę, pozostaną przy swoim zdaniu. Ci, którzy widzą w Kwaśniewskim postkomunistę patronującego mętnym biznesowym układom, też nie przyznają mu palmy pierwszeństwa. Najwyraźniej ci pierwsi uzyskali przewagę nad tymi drugimi. I tyle.

Jeśli piszę, że wygrał Kaczyński, to dlatego, że premier startował z trudniejszej pozycji - większość Polaków uważała, że zwycięstwo odniesie jego oponent. Także dlatego, że częściej atakował, choć jako władza to on powinien się raczej tłumaczyć przed zarzutami opozycji. Że prezentował więcej wigoru, wiary we własne racje niż momentami wypalony Kwaśniewski. Że mówił bardziej zrozumiałym językiem, żonglując takimi prostymi zdaniami, jak "My jesteśmy partią zwykłych ludzi". Polityk lewicy był potrawą bardziej dla smakoszy.

Ale tak naprawdę obie strony odtrąbią swój sukces. Obie osiągnęły przecież swój cel: PiS zrobił psikusa Platformie Obywalskiej, usuwając na bok Donalda Tuska i odbierając jej trochę głosów na rzecz lewicy, a Kwaśniewski wygrał podwójnie - przypominając o swoim obozie politycznym i o sobie samym (kilkakrotnie powtarzana przez niego fraza: "Mój czas się dopiero zaczyna").

Zadajmy inne pytanie: co tak naprawdę zobaczyliśmy? Na pewno żywy dramaturgicznie spektakl. Zgodnie z logiką takich pojedynków obie strony operowały uproszczeniami i półprawdami, ale widzom dostarczyły sporo emocji. Można zrozumieć poirytowanie polityków PO czy LPR na manipulacyjny charakter tej debaty. Ale ich ostentacyjnie znudzone miny są mało przekonujące.

Politycznie PiS zafundowało nam równocześnie socjotechniczną sztuczkę i starcie dwóch osobowości oraz wizji Polski. Bo jest sporo racji w twierdzeniach liderów PiS: starcie Kaczyński - Kwaśniewski ma wymiar symbolu.
W Polsce liczy się nie tylko typowy dla zachodnich demokracji podział na partie wolnorynkowe i etatystyczne, na klasyczną lewicę i prawicę. U nas przedmiotem fundamentalnych sporów jest pytanie: z jak dużą determinacją walczyć z korupcją? Jakimi metodami przecinać patologiczne związki polityki i biznesu? Jak naprawiać chore państwo? I jak dalece twardo reprezentować polski interes wobec naszych partnerów? Ten spór opisano grubymi kreskami jako wojnę III i IV RP.

W tym sporze Kwaśniewski i Kaczyński reprezentują wyraźne bieguny. Ten pierwszy przez lata pudrował brzydką twarz III Rzeczpospolitej, państwa, które zapewniło nam wolnorynkowe reformy i zaprowadziło nas do Europy, ale wobec wielu patologii okazało się ślepe. Ten drugi mówił, że sama demokracja, wolny rynek i związki z Unią Europejską nie wystarczą, gdy na liście państw skorumpowanych przygotowywanej przez Transparency International Polska zajmuje poczesną pozycję.

Reklama

Nic dziwnego, że Kaczyński dominował, a Kwaśniewski najbardziej się gubił, gdy rozmawiano właśnie o tym. Nie usłyszeliśmy odpowiedzi byłego prezydenta na pytanie, dlaczego ułaskawił Zbigniewa Sobotkę poza uwagą, że "miał do tego prawo". Kwaśniewski opowiadał ze swadą o własnych dyplomatycznych sukcesach, ale o chorobach polskiego państwa miał niewiele sensownego do powiedzenia.

Na koniec zastrzeżenie: wybór między Kwaśniewskim i Kaczyńskim uważam za symboliczny, ale niewystarczający. Bo rząd PiS postawił sporo sensownych pytań, ale dał na razie niewiele dobrych odpowiedzi. Nieprzypadkowo mocnym trafieniem Kwaśniewskiego było z kolei pytanie: "Gdzie ten układ? Pokażcie nam układ". I nieprzypadkowo obaj wygłaszali mdłe ogólnikowe deklaracje na temat służby zdrowia czy przedsiębiorczości spętanej gorsetem biurokracji.

W tę szczelinę niemożności mógłby się wśliznąć Donald Tusk. On jednak także nie potrafił. Jego ogłoszony parę godzin wcześniej infantylny, czysto marketingowy pomysł współrządów głównych partii był dodatkowym sukcesem obu debatujących polityków. Tego dnia tak naprawdę nie mieli poza telewizyjnym studiem poważnego konkurenta.