Odpowiedź najprostsza jest taka: bo uchylanie się od debaty mogło być odbierane przez wyborców jako objaw strachu. Pamiętajmy, sztaby wyborcze nie korzystają tylko z ogólnie dostępnych sondaży. One non stop zlecają szczegółowe badania opinii. Możliwe, że sprawni sztabowcy PiS wyczytali w tych badaniach coś, co kazało im porzucić dotychczasową drogę.

Reklama

Ale możliwe też, że pomógł ktoś inny. Nie jest tajemnicą, że Aleksander Kwaśniewski nie chce - inaczej niż większość polityków SLD - całkowitego pognębienia Tuska, że chce prowadzić grę na osi lewica - PO. Gdyby z jego sztabu napłynęły choć plotki, że on sam szykuje się do debaty z liderem PO, Kaczyński mógłby się nagle znaleźć na marginesie wielkiej polityki, choć dopiero co wysyłał tam innych. Więc - być może - postanowił zachować inicjatywę.

A może ludzie Kaczyńskiego mają jakiś pomysł na rozegranie debaty premiera z najważniejszym przywódcą opozycji? Może nie jest to ruch wymuszony? Wczoraj obowiązywała inna metoda walki z Tuskiem - jego marginalizacja. A dziś zostanie użyta jakaś wunderwaffe. Cokolwiek się stało, widzę w zapowiedzi tej debaty dwie wiadomości: dobrą i złą.

Dobrą da się sformułować banalnie: to zwycięstwo logiki demokracji. Na całym świecie wybory mają sens, gdy ludzie mogą dokonywać czytelnych wyborów. To brzmi jak masło maślane, ale tak właśnie jest. Jak zapewnić im prawidłową ocenę sytuacji, alternatywnych programów jak nie przez zderzenie szefów najsilniejszych ugrupowań? To kandydat brytyjskich konserwatystów na premiera jest partnerem dla premiera z Labour Party. To szefowie CDU-CSU i SPD stają w Niemczech w szranki. Mamy więc normalność i w Polsce - wbrew koronkowym PR-owskim sztuczkom.

Reklama

Ale jest i wiadomość zła. Między Kaczyńskim i Tuskiem panuje stan prawdziwej zimnej wojny. Nie tylko wykalkulowanej z podręczników politologii. Także tej wynikającej z emocji. Nie czas, aby wyjaśniać powody tych emocji - obopólnych i silnych. Między obecnym premierem i byłym prezydentem Kwaśniewskim nie iskrzy nawet w połowie tak mocno. Ich starcie było więc grą, choć i starciem koncepcji i różnych osobowości. Gdy Kaczyński zasiądzie naprzeciw Tuska, może dojść do wzajemnego nuklearnego ataku. Pełnego raniących inwektyw, podstępów i ciosów poniżej pasa.

Co to szkodzi? Ktoś powie, że w demokracji konkurencyjne partie powinny się bić. Rzeczywiście. Choć uważam koalicję PiS - PO za najlepszą dla Polski, gwarantującą najlepsze rządzenie, nie bardzo w nią wierzę. Utrudnia ją wszystko - od arytmetyki po zbiorowe nastroje w obu partiach.

Ale liderzy głównych obozów powinni umieć ze sobą rozmawiać, nawet gdy pozostają po wsze czasy w swoich szańcach. W ważnych dla Polski sprawach, takich choćby jak polityka zagraniczna, spotkanie musi być zawsze możliwe. Przez ostatnie dwa lata obaj panowie odwracali na swój widok głowy, a dziś sycą się nawzajem wiarą w eliminację tego drugiego z polityki. Ich spotkanie tylko zaogni ten stan gorączki. Pozostawi rany, które nie zabliźnią się w wiele miesięcy po wyborach, chyba że przeżyją cudowną przemianę. Cuda w polityce się zdarzają. Niestety rzadko.