Gdyby PO zyskała w Sejmie ponad połowę mandatów, byłaby pierwszą partią po 1989 roku, która nie mogłaby zwalać winy na fatalnych koalicjantów. Ale i rządzenie ze słabym PSL to sytuacja komfortowa - zwłaszcza w porównaniu z niechcianym i niewygodnym sojuszem z postkomunistyczną lewicą. Na ramionach Donalda Tuska szykującego się za trzy lata do wyborów prezydenckich spocznie ogromna władza, ale też brzemię ogromnego ryzyka.

Reklama

Wygrane w tak efektownym stylu wybory to osobisty sukces jego strategii. Odmawiając koalicji z PiS, zapędził Jarosława Kaczyńskiego do niechcianego sojuszu z populistami, a potem z pewną dozą ryzyka wybrał moment rozwiązania parlamentu. Następnie podczas rekordowo krótkiej kampanii zręcznie, a w wielu wypadkach po prostu celnie punktował grzechy i zaniechania obecnej władzy. Odwołując się przy tym do wartości ważnych zwłaszcza dla młodego pokolenia, jak modernizacja i swobody gospodarcze, a także i obywatelskie.

Jednak na zwycięstwie Platformy zaważyła może nawet w większym stopniu przewaga w wizerunkowych zmaganiach podczas telewizyjnych debat.

Spersonalizowanie tej wyborczej batalii wpłynęło na podniesienie wyborczej frekwencji, na walne zwiększenie wyborczych emocji. Ale niekoniecznie zmusiło poszczególnych graczy do uczytelnienia stanowiska. Donald Tusk wygrywał czasem dlatego, że oferował przekonujące recepty, ale i dlatego, że wykazał się większym refleksem w wymianie zdań przed kamerami lub że sprowadził do telewizyjnego studia hałaśliwszą publiczność.

Reklama

Na dodatek populizmowi rządzącej partii próbującej mobilizować Polaków prostymi hasłami wymierzonymi w oligarchów i w układ odpowiadał populizmem głównej partii opozycyjnej. Owszem, zachowującej wolnorynkową tożsamość, ale chętnie obiecującej każdemu coś miłego: od wyższych płac dla budżetówki po nienaruszony system ubezpieczeń KRUS dla rolników. Pod tym względem PO okazała się pojętnym uczniem partii wygrywających w Polsce poprzednie wybory - od lewicy po prawicę. Wojując pustą lodówką, bijąc hasłami o Polsce solidarnej i liberalnej, spin doktorzy PiS wyhodowali godnego siebie przeciwnika.

Tyle że teraz Platforma nie będzie już mogła powiewać sztandarem sprzecznych obietnic i zapowiedzi. Wypada pogratulować Donaldowi Tuskowi tak gładkiego przejęcia władzy, ale też zachęcić go, aby brał się czym prędzej do pracy. To on będzie musiał przeprowadzić reformę finansów publicznych. To on musi się wykazać przed Polakami wybudowanymi autostradami i programem tanich mieszkań. To on stanie przed wyzwaniami nałożonymi na nasz kraj w związku z Euro 2012. Piętnując swoich poprzedników jako pospolite ofermy, ustawił sobie wysoko poprzeczkę.

Komfortowa większość parlamentarna, zbiorowe ambicje głodnych posad polityków PO, sympatia potężnych gazet i stacji telewizyjnych to dziś wiatr w żagle zwycięzcy. Ale w przyszłości być może obciążenie. Za łatwe poparcie może uśpić czujność chroniącą przed zawrotem głowy od zbyt wcześnie odtrąbionego sukcesu. To stało się z Unią Wolności, a ostatnio z Kwaśniewskim. Z kolei ambicje platformerskiego aparatu okażą się zapewne taką pułapką dla Tuska, jaką pokusy aparatu PiS-owskiego były dla Kaczyńskiego. Lider PO stanie do egzaminu nie tylko ze skuteczności rządzenia, ale i z przestrzegania standardów, o których deptanie oskarżał PiS. Będzie musiał przedstawić klarowny projekt odpartyjnienia państwa, uzdrowienia mediów publicznych czy likwidacji przywilejów władzy. A jak wiadomo w takich przypadkach własne ugrupowanie jest zwykle dla lidera kulą u nogi. Na dokładkę recepty PO w tych akurat dziedzinach pozostają mocno niejasne.

Reklama

Na ile to, co się stało, jest zwycięstwem Tuska, a na ile klęską Kaczyńskiego? Bez wątpienia nastawiony na podsycanie permanentnego konfliktu styl rządzenia obecnego premiera został odrzucony przez większość Polaków. Było to o tyle łatwiejsze, że jego wojowniczemu językowi towarzyszyła często nieporadność w naprawianiu państwa. Nieporadność, a czasem i cynizm. Wielu wyborców z ambitnego projektu IV Rzeczpospolitej zapamięta przede wszystkim bezceremonialne użycie rewelacji zgromadzonych przez służby specjalne do pognębienia opozycji podczas kampanii wyborczej.

Nie zmienia to faktu, że w takich dziedzinach jak walka z przestępczością czy z korporacyjnym modelem państwa odchodzący od władzy PiS przetarł drogę swoim przejmującym władzę rywalom. Postawił sensowne pytania o naturę upolitycznionego kapitalizmu, choć nie znalazł na nie wystarczających odpowiedzi. Trzeba zresztą przyznać, że zajmując pozycję lidera silnej opozycji, Jarosław Kaczyński wybrnął z największych kłopotów. Udało mu się to osiągnąć wbrew systematycznemu ostrzałowi mediów, wbrew zmasowanej krytyce niechętnej zmianom większości elit. Jego wielką zasługą, a przy okazji korzyścią pozostanie wreszcie zniszczenie formacji populistycznych – LPR i Samoobrony.

Jest jednak coś ważniejszego niż sukces czy porażka tego czy innego partyjnego przywódcy. Dobrze by było, aby atmosfera politycznego triumfu PO nad PiS nie zmieniła się w poczucie satysfakcji dla tych wszystkich, którzy czuli się zagrożeni zmianami zapowiadanymi w ciągu ostatnich dwóch lat. Aby nie był to dzień radości zadowolonych ze status quo zawodowych korporacji, żerujących na układach z państwem biznesmenów czy urzędników chcących trwania w bezruchu i samozadowoleniu. To, co teraz nas czeka, nie musi się nazywać IV Rzeczpospolitą. Ale mamy prawo liczyć na coś więcej niż państwo słusznie nazwane w 2005 roku Rywinlandią. Nazwane tak również przez spragnionych zmian polityków i wyborców Platformy. Tamto zobowiązanie, zatracone nieraz w międzypartyjnych bijatykach, jest ważne do dziś.