To samo działo się w 2005 r., gdy w rządowym projekcie "Strategii edukacji na lata 2001- 2013" - opracowanym w Ministerstwie Edukacji Narodowej - zamieszczony został postulat wprowadzenia czesnego dla wszystkich studiujących. Trzeba przyznać, że czas dla ogłoszenia tej strategii - przeddzień wyborów - nie był wtedy szczęśliwie dobrany. Sam rząd, zresztą wewnętrznie skłócony, zajmował wobec własnego projektu różne stanowiska.

Reklama

Media zaś z całego obszernego dokumentu wychwyciły ten jeden punkt funkcjonujący w postaci hasła: "Chcą wprowadzić płatne studia". Grzechem pierworodnym dokumentu było też to, że stanowił on projekt rządu, który choć w sposób dość dziwaczny - ale jednak był powiązany z określoną partią. Tak więc wszystkie partie przygotowujące się do wyborów, łącznie z partią rządzącą, jednym głosem zaczęły występować "w obronie młodzieży". Po wyborach sprawa jednak ucichła, a cały dokument - zresztą obejmujący o wiele szerszy zakres problemów - spokojnie legł w archiwach wśród wielu innych strategii edukacyjnych opracowywanych przez kolejne rządy.

Obecnie sprawa powróciła, bo musiała powrócić i to - jak się wydaje - w dużo bardziej sprzyjającej sytuacji. Mądrzy rektorzy przeczekali gorączkę wyborczą, nie występują jako reprezentanci jakiejś partii i od początku podkreślają, że w gruncie rzeczy chodzi o "demokratyzację systemu nauczania" - jak stwierdza prof. Tadeusz Luty.

Czy rzeczywiście więc projekt rektorów krzywdzi młodzież i to tę najbiedniejszą? Obecnie nie ma zwyczaju, by podawać w ankietach tzw. pochodzenie społeczne. Zdajemy sobie sprawę, jak bardzo fałszywe byłoby stwierdzenie, że z bezpłatnych studiów dziennych na uczelniach państwowych korzystają młodzi z ubogich rodzin, a ze studiów płatnych ci bardziej majętni, z rodzin o wyższym statusie materialnym. Bliższe prawdy byłoby więc stwierdzenie odwrotne. Co prawda wysuwany jest argument, że na studia dzienne dostają się kandydaci najzdolniejsi, reprezentujący stosunkowo wysoki poziom wiedzy, więc "zasługują" na studia bezpłatne. Trochę w tym prawdy jest - ale tylko trochę.

Po pierwsze - przecież tak jak prywatne uczelnie są zróżnicowane pod względem poziomu i co za tym idzie stopnia wymagań także przy rekrutacji, takie samo zróżnicowanie występuje między uczelniami państwowymi. Tak pewno musi być i będzie, ale zróżnicowania tego w żadnym przypadku nie da się powiązać w sposób logiczny z podziałem na studia płatne i bezpłatne.

Po drugie i - w moim przekonaniu - ważniejsze, warto pamiętać, że eksplozja edukacyjna, która nastąpiła po 1989 r. - blisko pięciokrotny wzrost liczby podejmujących studia - to nieprawdopodobne osiągnięcie i rzeczywista szansa Polski oraz jej obywateli. Ale zarazem to upowszechnienie studiów wyższych musi mieć swoje konsekwencje tak finansowe, jak i organizacyjne. Ciągle mówimy o wyrównywaniu szans edukacyjnych, ale przecież obecny system studiów płatnych dla części i bezpłatnych dla reszty jest w gruncie rzeczy zaprzeczeniem tej zasady. W wielu wypadkach o dostaniu się na bezpłatne studia decydują właśnie lepsze warunki, w jakich uczył się młody człowiek, możliwości wyższych wydatków na dodatkowe kursy, korepetycje itd. Oczywiście to nic złego, ale oby wszystkich było na to stać.

To nie jest wyrównywanie szans. Wyrównywanie szans możliwe jest za pomocą systemu zwolnień z czesnego i stypendiów tak naukowych, jak socjalnych, ale rzeczywiście dostosowanych do warunków materialnych danego ucznia i jego rodziny, a nie wynikających z formy studiów, które podejmuje. I to w moim przekonaniu byłoby dopiero sprawiedliwe. Przecież tzw. bezpłatne studia to forma zbiorowego stypendium często dla grupy o niezłym statusie materialnym udzielanego przez ogół podatników. A co z resztą studiujących? Bo przecież określenie, że studia są bezpłatne, nie oznacza, że nie kosztują.

Reklama

I wreszcie po trzecie, wykształcenie wyższe możliwie największej liczby młodych ludzi jest dobrem wspólnym. Dobrem wspólnym jest także coraz lepsza jakość i poziom tego wykształcenia, a to wiąże się również ze wzrostem kosztów. Częściowe uczestnictwo ogółu studiujących w ponoszeniu tych kosztów, na które nie stać już reszty podatników, jest szansą na osiągnięcie tych celów. Chodzi tylko o to, żeby takie uczestnictwo każdego studiującego było na miarę jego rzeczywistych możliwości.

Zróżnicowanie majątkowe obywateli było, jest i będzie naturalną cechą społeczeństwa. Wiadomo, że zawsze pewna część z potrzeb społecznych jest zaspokajana przez zbiorowe usługi zapewnione przez państwo, przez ustalony podział dochodu wytwarzanego przez społeczeństwo. Ale zawsze pojawiają się pytania, czy podział ten jest racjonalny oraz jaki zakres usług i w jaki sposób podlega tej zasadzie.

Obecny system opłacania studiów budzi ogromne wątpliwości. Przede wszystkim jest zakłamany, bo rzekomo jest zgodny z normą konstytucyjną głoszącą, że: "nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna". W rzeczywistości około połowa studiujących płaci za studia na tychże publicznych uczelniach - tyle że te studia nazywane są "usługami edukacyjnymi". System jest niezgodny także z zasadą solidarności społecznej. Część studiujących, bez względu na ich status materialny, korzysta ze zbiorowego stypendium, jakim jest tzw. bezpłatność studiów, a druga część studiujących - też bez względu na ich status materialny - jest go pozbawiona.

Co zaś najważniejsze - system jest niezgodny z priorytetami potrzeb rozwojowych państwa i społeczeństwa. Jeżeli bowiem założymy, że jednym z najważniejszych czynników rozwojowych jest stałe podnoszenie poziomu wykształcenia społeczeństwa i zarazem dążenie do lepszej jakości tego wykształcenia, to także finansowy wkład bezpośrednio korzystających z tego procesu jest zarówno koniecznością, jak i wspólną potrzebą.

We wszystkich dziedzinach życia społecznego warto szukać rozwiązań w miarę sprawiedliwych i w miarę racjonalnych, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nigdy nie będą to rozwiązania idealne. Wydaje mi się, że projekt rektorów postuluje system bardziej sprawiedliwy i bardziej racjonalny niż obowiązujący obecnie.