W dawnej Polsce, żeby się przy wielkanocnym stole nie nudzić, wymyślono "walatkę". Zabawa polegała na tym, że dwaj gracze brali do rąk pisanki i zderzali je czubkami. Czyje jajko pierwsze pękło, ten wygrywał. Oczywiście można było zafundować sobie kilka kolejek gry lub urządzić rodzinny turniej. Współcześnie epidemia dała okazję, by reaktywować "walatkę" jako sport na poziomie ogólnonarodowym. Na tym polu trudno odmówić zasług Jarosławowi Kaczyńskiemu, który postawił niepodlegającą dyskusji tezę, że wybory prezydenckie muszą się odbyć w maju, bo tak każe konstytucja. Złożona już sporo czasu temu do grobu Ustawa Zasadnicza najpewniej od tego momentu tarza się w nim ze śmiechu. Na szczęście naczelnik państwa okazał jej litość i darował sobie jazdę po bandzie, bo przecież mógł dla podkreślanie wiary we własne słowa przywdziać podkoszulek z wielkim napisem „Konstytucja” (acz nie wiadomo, czy Lech Wałęsa by pożyczył). Tak podkreślając, iż w pełni zgadza się z tezą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, że: "Konstytucja ważniejsza od ludzkiego życia" jest.
Po obiecującym zainicjowaniu "walatki" kolejne jej tury toczą się już wedle dwóch staropolskich zasad. Pierwszą Jan Zamoyski ujął w jednym zdaniu. Nikt u nas żadnego rządu nie uznaje, jeśli mu się sam dobrowolnie nie poddał – zauważał kanclerz. Drugą możny określić stwierdzeniem, iż: w Polsce wszystko jest tymczasowe poza oporem materii, bo ten jest wieczny.
Opór materii dał znać o sobie na początek w osobie Jarosława Gowina. Dostrzegł on, iż jakieś 80 proc. Polaków boi się wybrać 10 maja do nomen omen urn. Uznając przeprowadzenie wyborów prezydenckich w takich okolicznościach za bezczelny plebiscyt, mający służyć zalegalizowaniu przez rządzących przedłużenia kadencji obecnego prezydenta na kolejne 5 lat. Rezygnacja z prawa do głosu wydawała się lepszym wyborem od podejmowania ryzyka, iż następny tydzień spędzi się pod respiratorem (o ile by ich nie zabrakło). Przywilej oddania życia za konstytucję pozostawiono twardemu elektoratowi PiS i ewentualnie desperatom z "antypisu" w cichej nadziei, że pozarażają się nawzajem.
Inicjatywa Gowina, by zamiast wyborczego "koronawirus party" w środku maja, zmienić konstytucję i odroczyć imprezę o dwa lata, w sumie popsuła humory wszystkim. Opozycji, bo już szykowała się na widowiskowy bojkot, który miał wszelkie szanse odnieść oszałamiający sukces, zaś skwaśniała mina prezesa w Sejmie jasno wskazywała, iż nic tak nie irytuje naczelnika, jak podważanie jego ostatecznych decyzji. Wprawdzie krótka "walatka" z Gowinem zakończyła się szybkim pęknięciem skorupki byłego już wicepremiera, lecz marna to satysfakcja. Władza chcąc naprawić wrażenie, iż ma głęboko w nosie zdrowie polskiego wyborcy, musiała na poczekaniu wymyślić wybory korespondencyjne. Plusem tego pomysłu było doprowadzenie do szewskiej pasji całej opozycji, a zwłaszcza "najbardziej wrogich elementów" (jak pisywano za nieboszczki PZPR).
Obywatele RP zdążyli już nawet nagrać dramatyczny spot z jeszcze bardziej dramatyczną muzyką, w którym obiecują palenie kart wyborczych. Wręcz domagając się - zgodnie z ustawowym zapisem - trzech lat więzienia. Znając objawy poczucia humoru naczelnika musieli mu tym zafundować kilka chwil tęgiej radości. Tyle tylko, że obóz rządzący wraz z przywódcą od dawna już wykazuje symptomy rosnącego oderwania od polskiej rzeczywistości. Po latach życia z głębokim poczuciem krzywdzenia ze strony Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska, całym punktem odniesienia stało się to właśnie środowisko. Gdy zepchnięte do głębokiej defensywy zaczyna ono wyć z bezsilnej wściekłości, to dla liderów PiS oraz twardego elektoratu tej partii sygnał, że sprawy zmierzają w dobrą stronę. Innych punktów odniesienia ich zmysły i mózgi nie wychwytują (i vice versa). Tymczasem rozgrywka wokół wyborów prezydenckich uczyniła z Polski wspomniany już koszyk pisanek, bo obowiązujący od 2006 r. układ dwubiegunowy PO-PIS właśnie przestał działać.
Pierwszymi symptomami tego będą kolejne "walatki", już nie te tradycyjne z „totalną opozycją”, lecz grupami Polaków, którym przestaje być pod drodze z rządzącymi. Na pierwszy ogień z powodu korespondencyjnych wyborów poszli listonosze. Wieść, że to oni muszą stanąć na pierwszej linii "ewentualnie duszących się pod respiratorami za demokrację" - niespecjalnie ich uradowała. Perspektywa rozniesienia kopert z kartami dla wszystkich wyborców (wedle danych PKW jest ich ok 30 112 000) sprawia, że środowisko zaczęło się wahać między L4, a ogłoszeniem strajku. Nota bene lepsza okazja, by zażądać znaczących podwyżek plus gwarancji zatrudnienia listonoszom w tym stuleciu już się nie przytrafi.
Podobnie rzecz wygląda z członkami komisji wyborczych, bo przecież nawet głosy korespondencyjne ktoś podliczyć musi. Podjęcie się roboty w warunkach tak szkodliwych dla zdrowia za 350 zł (przewodniczący komisji 500 zł) kalkuluje się tylko fanatykom z żelaznych elektoratów oraz osobom głęboko przekonanym o własnej nieśmiertelności, co bywa objawem choroby psychicznej. Chętnych więc brak i raczej ich nie przybędzie bez tak na oko dziesięciokrotnej podwyżki. Puls premii za późniejsze znoszenie posądzeń o wzięcie udziału w fałszowaniu wyborów. No bo tego, że spora cześć społeczeństwa nabierze przekonania, iż korespondencyjne wybory zostały sfałszowane, można już być pewnym. Stalinowskie przysłowie, że nie ważne kto i jak głosuje, tylko kto liczy głosy, nadal dobrze się w Polsce pamięta. A pamięć ta się utrwali, jeśli zdesperowana władza pośle do komisji urzędników oraz ochotników z WOT.
Tymczasem opozycja stanie przed trudnym wyborem, bo wprawdzie granie na zasadach PiS, to akceptacja nieustannych fauli i poniewierania. Jednak nie takie rzeczy daje się przełknąć, gdy świta perspektywa rewanżu. Z niewiadomych do końca przyczyn naczelnik państwa i jego otoczenie działa tak, jakby żyło w niezachwianej pewności, iż Andrzej Duda wygra wybory prezydenckie w pierwszej turze. Jeśli brać za punkt odniesienia wycie poniewieranej Platformy, to faktycznie można być o tym przekonanym. Jednak wszystkie inne czynniki wskazują dokładnie coś przeciwnego. Jak trafnie zauważył Jan Zamoyski, Polacy podporządkowują się nakazom jedynie takiego rządu, który się im podoba. Jeśli przestaje im się cokolwiek podobać, natychmiast to albo ignorują, albo sabotują, albo mają w głębokim poważaniu. Zaleceń kwarantanny jeszcze przestrzegają, bo uznają je za słuszne. Gremialnie głosować w maju natomiast nie mają ochoty, a wytłumaczenia o konieczności trzymania się konstytucji nie kupują.
Już tylko to powoduje, że dwóm opozycyjnym kandydatom, których poparcie ostatnio rośnie, a mianowicie Szymonowi Hołowni i Władysławowi Kosinikowi-Kamyszowi, bojkot przestaje się opłacać. Im mocniej rządzący będą kombinować jak koń pod górę, jak zrobić najpóźniej 23 maja wybory, tym bardziej rośnie szansa na druga turę. W międzyczasie władza musi zmagać się z epidemią, zapaścią gospodarczą, lojalnością Jarosława Gowina i mnóstwem innychmnieprzewidywalnych dziś problemów oraz przede wszystkim naturalnym dla Polski oporem materii. Z tej wszechogarniającej "walatki" mogą się wyłonić przeróżne kombinacje. Poczynając od prezydenta, który nie będzie się nazywał Andrzej Duda, przez długi stan wyjątkowy, bo jednak odłożenie wyborów okaże się nagle "konieczne", po Gowina w PSL. A wystarczyło jedynie przełożyć głosowanie, gdy był odpowiedni ku temu czas.
Andrzej Krajewski