Tutaj znów trzeba przyznać, że prezes PiS ma widać wyczucie, co członkom jego stronnictwa najwyraźniej odpowiada. Dobrze zapracowane zwycięstwo Kaczyńskiego oparte na 85-procentowym poparciu delegatów, przy zaledwie 55 głosujących przeciwko, legitymizuje nie tylko jego, ale również wzorzec partii wodzowskiej opartej na "zwartej" lojalności wobec ścisłej elity kierowniczej, w której wszelkie wątpliwości i rozbieżności nie mogą mieć miejsca.
Kaczyński przyjął bardzo skuteczną socjotechnikę, przypominając delegatom, jak klęska wyborcza była też sukcesem (pozyskanie większej liczby głosów niż w poprzednich wyborach), jak przegrana była efektem działalności wrogiego otoczenia, przede wszystkim zaś "agresywnych, antypisowskich mediów", a wreszcie, że zwycięstwo szczytnej idei IV RP wart jest nawet takiej ceny jak przegrana w wyborach - bowiem i tak wiadomo, że droga dla Polski wskazywana przez PiS jest drogą nie tylko najlepszą, ale właściwie jedyną.
Okazało się także, że praktyczne wyeliminowanie przywódców domagających się zmian było bardzo skutecznie wykorzystane przez prezesa partii. Ba, nawet wstrzymanie się od ich krytyki pozwoliło na to, by kontestację próbować potem wykorzystać na rzecz partii. Niewątpliwie otwarcie możliwości powrotu do życia partyjnego dla Dorna, Zalewskiego i Ujazdowskiego było spójne z deklaracją, że PiS powinno teraz skupić się na powiększeniu swego elektoratu: "Konieczne jest dotarcie do obywateli wielkich miast, bo tam PiS poniosło klęskę. Nie możemy się na tych obywateli miast obrażać, musimy znaleźć do nich drogę" - otwarcie dialogu z "buntownikami" to niewątpliwie gest potwierdzający tę deklarację.
Właśnie na tym aspekcie przemówienia Jarosława Kaczyńskiego chciałbym się skupić, bo między bajki można włożyć wyjaśnienia klęski, jakie sam prezes ogłosił. Agresorem w polskim życiu i w języku publicznym był nie kto inny jak samo PiS i nie jest prawdą, że mieliśmy do czynienia z jakimś "medialnym frontem" antypisowskim. Wystarczy wskazać, jak się zmieniły proporcje na rynku prasy, aby zaprzeczyć tezom Kaczyńskiego: monopol "Gazety Wyborczej" w definiowaniu problemów i podsuwaniu języka publicznej debaty został chyba definitywnie przerwany, a "Rzeczpospolita" stała się dziennikiem co najmniej rząd wspierającym. O publicznych mediach nawet nie warto wspominać, bo nawet te krytykowane za czasów Kwiatkowskiego trzeba uznać za wyjątkowo bezstronne w porównaniu z obecnymi. Zaś agresję w języku i działaniu politycznym wprowadził i zalegalizował właśnie PiS.
Czy więc PiS jako spójna drużyna związana silnym poczuciem więzi z wodzem i partyjną elitą, ideowo jednolita jak skała, ma szanse zdobyć elektorat inteligencki i wielkomiejski? Tutaj wiedza i intuicja Kaczyńskiego zawodzą. Odwołując się do głębokich pokładów polskiego autorytaryzmu skojarzonego z narodowo-katolicką ideologią, z podejrzliwością do innych i uznającą idee liberalne wolności za głównego wroga - osiągnął kres możliwości poparcia. Gdy w kampanii i po wygranych wyborach w 2005 roku przeglądałem wyniki badań nad antysemityzmem i narodowymi stereotypami zaskoczony byłem faktem, że z tych danych, interpretowanych jako wiedza o pewnych typach mentalności Polaków, można było wyczytać zwycięstwo PiS.
PiS, jak błyskotliwie zauważył prezes, udało się stworzyć coś w rodzaju ruchu poparcia dla partii i swego rządu. Oparty jest on na szczególnej, ideowej i psychologicznej więzi. Jest to więc elektorat, który odczuwał i odczuwa potrzebę swego rodzaju kierownictwa, jednoznaczności idei decydujących o kierunku rozwoju państwa, który źle znosi wielość hierarchii wartości, który oczekuje czarno-białych diagnoz świata i opieki ze strony władzy. Potrzebuje władzy "swoich", którzy będą wiedzieli, co obywatelom jest potrzebne. Jest to więc elektorat niechętny debatom, niejasnościom, konieczności zdobywania uznania dla tego, co jemu wydaje się bezdyskusyjne, całej tej poplątanej gry i debaty demokratycznej.
Dlatego twierdzę, że możliwości PiS, który zbudował swoje znaczenie na takim elektoracie - są już prawie w pełni wykorzystane. Być może daję jeszcze prezesowi Kaczyńskiemu nie więcej niż 1 - 1,5 proc. poparcia, bo reszta Polaków, zwłaszcza tych po dwudziestce, ale i tych między trzydziestką i czterdziestką, zorientowanych bardziej na świat - na pewno PiS nie poprze. Szanse na to, aby zwyciężyć, rozszerzając poparcie, miałoby PiS tylko wtedy, gdyby nagle zmieniło twarz - ale to znaczyłoby z kolei, że musiałoby stracić poparcie tych, którzy do niego niemal miłośnie przywarli.
Jednak rząd Donalda Tuska i całe PO powinni wyciągnąć wnioski z tego kongresu - niekoniecznie po to, aby podążać tropem, który wyznacza Kaczyński. Raczej po to, aby wykorzystać jego przenikliwość polityczną, aby już teraz konstruować silny kontrwzór wzmacniający w ludziach umiejętności współpracy, uruchamiający wszelkie poziomy publicznej debaty i traktowania z szacunkiem i odpowiedzialnością tego, co z owych społecznych opinii wynika. Bo tylko w ten sposób wzmocni siebie i da możność rozwoju tej części obywateli Polski, którym obcy jest autorytarny reżim.