W PiS nie ma już konserwatystów. Ujazdowski i Zalewski występują z partii. Jako posłowie niezależni będą czekać na koniunkturę - choćby na Marcinkiewicza, który na białym koniu powróci z Londynu. Albo i nie powróci.

Reklama

Jarosław Kaczyński postąpił logicznie. Nadał swojej partii kształt konsekwentnie populistyczny. Wybrał elektorat, o który nie chce z nim konkurować nawet nasza wrażliwa społecznie lewica. No bo, co by powiedzieli Olejniczak albo Rosati bezrobotnym, rencistom czy emerytom. Jarosław Kaczyński ma dla nich prosty przekaz: źle wam się powodzi, bo bogacze wzięli całą Polskę dla siebie. Konserwatyści by się pod takim przekazem nie podpisali, więc w nowym PiS miejsca dla nich nie ma.

Zatem Jarosław Kaczyński postąpił logicznie, tyle że jest to dalszy ciąg logiki, którą zapoczątkowało pozbycie się Marcinkiewicza (bo za miękki), a potem Sikorskiego (bo za dobrze ubrany, ma dom, no i mówi po angielsku z oksfordzkim akcentem, żaden z niego rewolucjonista, bo już jest burżujem i ma za dużo do stracenia).

Polityka w imię niezadowolonych to formuła dość prosta, ale w Polsce ciągle jeszcze skuteczna. Bo fanaberie dojrzałych liberalnych demokracji, ideowe i społeczne subtelności w rodzaju socjaldemokracji, chadecji czy konserwatystów - to wszystko jeszcze nie dla Polaków. My mamy prosty podział społeczny, z peryferii zachodniego świata. Podzieliliśmy się klasowo, politycznie i egzystencjalnie na tych, którym się powiodło, i nieudaczników, na zadowolonych i niezadowolonych, na elity i lud. I ten właśnie podział świetnie obsługują Platforma i PiS. A ponieważ Kaczyński dostał do obsługiwania niezadowolonych, nieudaczników, wyklęty lud ziemi, wobec tego subtelni konserwatyści w rodzaju Ujazdowskiego czy Zalewskiego naprawdę do niczego nie są mu potrzebni. Już bardziej Dorn, który pewnie teraz przesiądzie się z oślej ławki w Sejmie ponownie do pierwszego rzędu, może nawet zajmie miejsce pomiędzy Gosiewskim i Prezesem. Dorn jest nałogowym rewolucjonistą i do strategii długiego marszu może się jeszcze przydać. On nawet określenie „wykształciuchy” uznał za świetny wynalazek pozwalający PiS skutecznie komunikować się z inteligencją. Zatem na czele radykalnej partii ludowej znajdzie swoje miejsce.

Reklama

Partia zadowolonych i niezadowolonych. Innego pomysłu na politykę nikt dziś w Polsce nie ma. Ani na społeczeństwo. Swoją drogą to Jarosław Kaczyński, deklarując przed dwoma laty rewolucję PiS, przeciwstawiając "Polskę solidarną" "Polsce liberalnej", po raz pierwszy z taką intensywnością zadał każdemu z nas podstawowe egzystencjalne pytanie: czy jesteś ze swojego życia, ze swojej pozycji w nowej Polsce zadowolony, czy nie? Czy jesteś gotów zaryzykować w naszej rewolucji swoją pozycję zawodową, swoje oszczędności, swoją emeryturę w OFE? Czy jesteś gotów to wszystko rzucić na front asertywnej polityki zagranicznej, gdzie Polska szybko stanie oko w oko z Niemcami i Rosją. Nie osłonięta nawet przez Brukselę, z którą przecież Kaczyńscy jako zwolennicy nieograniczonej suwerenności też mieli swoje porachunki. Zadane przez Jarosława Kaczyńskiego pytania były proste i jasne. Każdy z nas musiał na nie odpowiedzieć w swoim sumieniu. Zadowoleni i niezadowoleni po raz pierwszy w Polsce po roku 1989 musieli się uczciwie policzyć. Jak pokazały wybory, zadowolonych okazało się więcej. Rewolucja utknęła. Żubr nie zerwał się do galopu.

Problem polega na tym, że Jarosław Kaczyński staje się liderem partii konsekwentnie populistycznej, pozbawionej narzędzi do komunikowania się z liberalno-konserwatywną polską klasą średnią dokładnie w dniu, kiedy Polska podpisuje Traktat Reformujący. Kiedy stajemy się jeszcze bardziej częścią Unii Europejskiej, gdzie gry w elity i lud, w prawicę liberalną i populistyczną zostały już dawno przećwiczone.

A być populistą w Europie to znaczy skazywać się na wieczną opozycję. Populiści we Francji, Austrii, Belgii czy Holandii są stałym elementem sceny politycznej. Mają swój elektorat odrzucony przez wszystkich innych. Ale do realnej władzy nie są dopuszczani.

Reklama

"Le Monde" straszy Le Penem sytych burżujów i wypieszczoną młodą klasę średnią. "Die Presse" albo "Der Standard" straszą Haiderem poczciwych mieszczan, postępowych studentów i nauczycieli.

Populiści rosną, jeśli elity polityczne tracą czujność. Wystarczy jednak sprytny Sarkozy, centrysta umiejący od czasu do czasu użyć twardego języka, aby populistyczna armia Le Pena poszła w rozsypkę, a jego elektorat grzecznie trafił pod skrzydła mieszczańskich polityków. Zatem bycie populistą, obsługiwanie wyłącznie niestabilnego elektoratu wykluczonych, niezadowolonych, wygrażających bezsilnie elitom i instytucjom - skazuje w Europie na wieczną opozycyjność. Jest przepustką do parlamentu przedłużaną co cztery lata, ale nie pozwala wejść na salony władzy, realnie odpowiadać za państwo. Dzielić się władzą i być do niej dopuszczanym. Nie tylko przez wyborców, ale też przez biznes czy media.

Oczywiście Jarosław Kaczyński wie, że nawet po podpisaniu traktatu reformującego Polska Europą w stu procentach nie jest. Polskie społeczne elity nie nauczyły się jeszcze wszystkich subtelnych gier i rytuałów, które w Anglii, Francji czy Niemczech czynią ich panami sytuacji. Kaczyński będzie czekał ze swoją konsekwentnie już populistyczną partią na dzień, w którym czujność elit ponownie zaniknie, poczucie bezkarności wzrośnie. I wydarzy się nowa afera Rywina. Jakiś realny lub choćby symboliczny kryzys sprawi, że niezadowolonych z Polski i własnego w niej miejsca znów okaże się więcej.

Zatem rozpoczął się wyścig, czy PO nauczy się europejskiego rytuału władzy szybciej, niż wyczerpie się społeczna cierpliwość. I Jarosław Kaczyński - w wersji już konsekwentnie populistycznej, ze swoim testowanym w ostatniej kampanii wyborczej pomysłem "wykluczeni przeciwko bogaczom", "pokój chatom, wojna pałacom" - powróci do władzy. Już bez Ujazdowskiego.