Chyba nikt nigdy tak błędnie nie odczytał moich intencji. Chodziło mi o coś zupełnie odwrotnego. Nie napisałem o roli "Gazety" nie dlatego, że nie chciałem jej przy tej okazji pochwalić, ale dlatego, że w przedświątecznym okresie nie chciałem wytykać redaktorom i menedżerom z Czerskiej ich minionych grzechów. Bo akurat w ich zachowaniu podczas afery Rywina nie znalazłoby się nic pozytywnego. Ale przywołany przez nich do tablicy, i to jeszcze w piątą rocznicę publikacji tekstu "Przychodzi Rywin do Michnika", opowiem, dlaczego ta sprawa "Gazecie” chluby nie przynosi.

Reklama

Otóż udział "Gazety Wyborczej” w całej aferze po roku prac sejmowej komisji pozostał równie niejasny jak udział Millera czy Kwiatkowskiego. Głównie dlatego, że podczas sejmowych przesłuchań to właśnie szefowie "Gazety” i Agory wciąż zasłaniali się niepamięcią, częściej nawet niż przesłuchiwani w tym samym czasie domniemani członkowie grupy trzymającej władzę.

"Nie pamiętam, nie wiem, nie kojarzę, nie zauważyłem” - to frazy, które słyszeliśmy od najważniejszych ludzi z Czerskiej. A przecież to ich szczegółowa opowieść o negocjacjach, które miały prowadzić do wypracowania kształtu prawa regulującego polski rynek medialny, pozwoliłaby zrozumieć przebieg afery Rywina. Tak samo jak szczere wyznania producenta filmowego czy przedstawicieli ówczesnej władzy, których także nigdy się nie doczekaliśmy. Ale nawet mimo słabej pamięci kierownictwa Agory dowiedzieliśmy się wielu rzeczy.

Reklama

Po pierwsze, że Agora i Rywin ze sobą współpracowali. Że Agora zwróciła się do Rywnia z prośbą o pomoc w lobbowaniu ustawy pozwalającej tej ekspansywnie się wówczas rozwijającej spółce medialnej kupić Polsat. Wiemy też, że to Agora przedstawiła Rywinowi serię swoich propozycji odnośnie zapisów w ustawie. Możemy się też domyślać, i to nie drogą jakiejś nadzwyczaj skomplikowanej dedukcji, że gdy Rywin powiedział, iż będzie to kosztowało 17,5 miliona dolarów, Michnik nagrał tę propozycję, ale nie po to, by zdemaskować Rywina. By przedstawić nagranie Millerowi i zmusić go do oddania za darmo korzystnych dla Agory przepisów.

Po złożeniu korupcyjnej oferty szefowie Agory i "Gazety” spotykali się w kancelarii premiera i negocjowali szczegółowe zapisy w dotyczącej ich ustawie. Nie przeszkadzało im to, że przed chwilą dokładnie ta sama ustawa, z dokładnie tymi samymi zapisami była przedmiotem korupcyjnej oferty. W czasie przesłuchania Michnik i Rapaczyńska mówią, że nie przyszło im do głowy kojarzenie oferty Rywina na temat ustawy medialnej z negocjacjami z Millerem na ten sam temat.

To wyjaśnienie jest nieprawdopodobne. A nawet niepoważne. Po pierwszej fazie tych negocjacji Agora uzyskała dokładnie taką ustawę, jakiej potrzebowała. Aby zmusić do uległości Millera, Michnik przekazał wielu osobom historię o nagraniu rozmowy z Rywinem w postaci plotki. Jednak nie tylko nie zgłosił sprawy do prokuratury, ale też zadbał, aby w tak wrażliwym okresie negocjacji nie dotarła ona do szerszej opinii publicznej. Doszło wtedy do tak kuriozalnego wydarzenia jak usuwanie – na prośbę Michnika – pytań dotyczących Rywina z wywiadu z Millerem dla "Polityki”.

Jednak później współpraca z SLD załamała się. W sejmowej komisji ustawa została nagle zmieniona na niekorzyść Agory. Niedługo potem Agorę spotkał drugi cios. Przetarg na prywatyzację Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych wygrała Muza Czarzastego, choć była to dla Agory inwestycja bardzo ważna, a Michnik wcześniej już groził Millerowi i Kaczmarkowi, że użyje "Gazety”, gdyby WSiP miały przypaść komuś innemu. To, że Agora nie dostanie WSiP, zostało ostatecznie przesądzone w grudniu, cztery dni przed publikacją tekstu "Przychodzi Rywin do Michnika”.

27 grudnia 2002 roku, blisko pół roku od wydarzenia, "Gazeta” opublikowała sławny tekst. Dlaczego dopiero wtedy? Tego sejmowej komisji nie udało się zbadać. Hipoteza dziennikarskiej rzetelności, której wyrazem miało być "półroczne dziennikarskie śledztwo” – wyjaśnienie po dziś dzień obowiązujące w "Gazecie” – jest po prostu nieprawdopodobna.

Za dużo było tych dziwnych okoliczności, które zostały zrekonstruowane przez komisję sejmową pomimo słabej pamięci szefostwa Agory. Ale też za dużo dziwnych rzeczy działo się potem. "Gazeta” oznajmiła, że czekała pół roku, bo prowadziła dziennikarskie śledztwo, jednak nie była w stanie pokazać choćby jednego przejawu swojej aktywności. Paweł Smoleński opublikował rozmowę Michnika z Rywinem jako wersję bez skrótów, tymczasem kilka dni potem okazało się, że tekst rozmowy został pocięty.

Waldemar Kumór pisze: "Według Krasowskiego afera Rywina wzięła się i sama ujawniła. No, z pomocą Kaczyńskiego i Tuska (wtedy PO i PiS wspólnie chodziły pod rękę), i pewnie Świętego Mikołaja. Michnik i jego taśma niewarte są wzmianki”.

Otóż, panie redaktorze, cały kłopot w tym, że 5 lat od publikacji tekstu w "Gazecie Wyborczej” wiemy już, że Adam Michnik zrobił więcej, żeby sprawę ukryć, niż żeby ją ujawnić. Rozumiem, że po 5 latach dziennikarze "Gazety” chcieliby zmienić historię i wmówić czytelnikom, że ujawnienie afery Rywina było ich wielkim sukcesem. Jednak nawet red. Kumór musi jeszcze pamiętać zachowanie swojego szefa sprzed tych 5 lat, bo z zeznań Michnika przed sejmową komisją szydziła sobie wtedy cała Polska. Szef "Gazety” okazał się równie chętny do współpracy z komisją co Jakubowska i Czarzasty. Nic nie pamiętał, niczego nie wiedział, niczego sobie nie kojarzył. Bo, mówiąc otwarcie, nie stanął przed komisją po to, aby przedstawić prawdę o aferze Rywina, ale by ją ukryć.

Warto dziś zajrzeć do stenogramów przesłuchań przed komisją. - Komu pan powiedział o sprawie Rywina? - Nie pamiętam – odpowiada komisji Michnik. – Czy powiedział pan prezydentowi? – Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć – mówi szef "Gazety”. – A dlaczego pan redaktor nie potrafi odpowiedzieć? – Bo nie pamiętam tego. – Czy dzwonił premier, namawiając do niepublikowania tekstu o Rywinie? – Nie umiem sobie tego odtworzyć. Nie umiem wykluczyć w tej chwili, że w jakimś momencie jakaś tego typu rozmowa mogła mieć miejsce – mówił Michnik.

I tak było cały czas. Adam Michnik nie chciał zeznawać, kluczył, a także próbował szydzić sobie z członków komisji. Sławna stała się jego odpowiedź na pytanie o szczegóły dziennikarskiego śledztwa, które "Gazeta” ponoć prowadziła przez pół roku. Michnik na początku nie chciał odpowiedzieć w ogóle, więc Rokita przypomniał, że prawo do odmowy na to pytanie przesłuchiwanemu nie przysługuje.

Wtedy Michnik powiedział: "To, co jest technologią dziennikarskiego śledztwa, jest naszą zawodową tajemnicą, której ja konkurencji swojej nie ujawnię. Istnieje ryzyko, że to podsłuchają dziennikarze z innych dzienników i będą redagowali swoje gazety na równie wysokim poziomie jak <Gazeta Wyborcza>”.

Jeśli Adam Michnik chciał, żeby jego odpowiedź wypadła komicznie, to mu się udało. Równie zabawne były zresztą zeznania szefów Agory.

Do historii przejdzie scena, jak Rokita przesłuchiwał prezes Rapaczyńską. – Prace nad ustawą nabierają tempa dokładnie tego samego dnia, którego Rywin składa ofertę łapówki. Jak to możliwe, że nie powiązaliście tych dwóch faktów? – pytał Rokita. – No, wstydzę się, że nie poddaliśmy tego analizie umysłowej, ale co z tego dziś wynika? Nic, prócz tego, że można mieć zastrzeżenia do mojego ilorazu inteligencji – odpowiada Rapaczyńska.

W swoim wniosku do raportu komisji Jan Rokita wprost stawia "Gazecie” zarzut uczestnictwa w korupcyjnym targu. Zamiast donieść natychmiast prokuraturze o próbie przestępstwa, "Gazeta” wykorzystywała groźbę ujawnienia kasety z nagraniem do przeforsowania korzystnej dla siebie ustawy. "GW” odrzuciła ten zarzut. Powołała się na dwie swoje koronne zasługi.

Pierwsza to ta, że nie zgodziła się dać łapówki. Szczerze mówiąc, nie widzę w tym wielkiego heroizmu. Zresztą problem leży nie w tym, czego Agora nie zrobiła, ale w tym, co robiła. A mianowicie prowadziła tajne rozmowy z rządem na temat ustawy dotyczącej jej samej. Za plecami opinii publicznej ustalała zapisy, które miały jej dać monopol na rynku mediów. Robiła to nawet wtedy, gdy w negocjacjach pojawiła się propozycja łapówki. Czy posługiwanie się groźbą ujawnienia nagrania Rywina nie było ze strony Agory szantażem negocjacyjnym? I kolejne pytanie – czy redaktor naczelny, czy dziennikarz może spotykać się z premierem, aby wymuszać na nim korzystne transakcje dla spółki wydającej jego gazetę? Kim on wtedy jest – dziennikarzem czy lobbystą?

Druga zasługa, do której odwołuje się Kumór, to ujawnienie całej sprawy. Otóż mam wątpliwości. Gdybyśmy w sławnym tekście z 27 grudnia przeczytali całą prawdę – wywiad z Rywinem, historię lobbowania za ustawą, dzieje spotkań Michnika, Rapaczyńskiej, Łuczywo z Millerem i Jakubowską – może wtedy moglibyśmy wierzyć w czyste intencje. Ale było inaczej.

Pozostaje pytanie zasadnicze: dlaczego zatem "Gazeta” ujawniła wywiad z Rywinem? Aby to zrozumieć, warto sobie przypomnieć ówczesną sytuację. Postkomuniści – niemający wówczas żadnego liczącego się politycznego konkurenta – czują się bezkarni i przystępują do walki o łupy. Stanęły naprzeciw siebie dwa obozy – Millera i Kwaśniewskiego. W tej grze Michnik był postrzegany jako naturalnie sprzyjający Kwaśniewskiemu. Dlatego SLD kontrolowany wtedy przez ludzi Millera pod koniec roku zdecydował się odrzucić porozumienie z Agorą.

Postanowił, że Agora nie dostanie ani Polsatu, ani WSiP. Wtedy też przystąpiono do budowy kontr-Agory – medialnego bloku, który miał pozwolić postkomunistom na budowę własnego medialnego imperium pozwalającego oddziaływać na opinię publiczną.

Dla Agory oznaczało to walkę na śmierć i życie. Pozbawiona szans na Polsat, upokorzona utratą WSiP zdecydowała się na atak, sądząc, że w ten sposób zablokuje ambicje Kwiatkowskiego i Czarzastego. I opublikowała tekst, który miał całkowicie zmienić układ sił – przede wszystkim wewnątrz ówczesnego obozu władzy. Ale okazał się czymś innym, reakcją łańcuchową, która uderzyła we wszystkich graczy. W prezydenta, w premiera i w "Gazetę” również.

To dlatego oglądaliśmy potem kampanię "Nam nie jest wszystko jedno”. Jednak ona naszej wiedzy o udziale "Gazety Wyborczej” w aferze Rywina już nie mogła zatrzeć. I nie zatarła.

Jeszcze mniejsze na to szanse ma Waldemar Kumór. Choćby nawet "Gazeta” opublikowała nie jeden jego tekst, ale całą serię. Oczywiście pozostają jeszcze pozwy sądowe, odkryta niedawno przez naczelnego "Wyborczej” zupełnie nowa forma dziennikarskich polemik.