Stany Zjednoczone też borykają się z kryzysem, ale ma on charakter doraźny, wynika ze skumulowania przejściowych trudności energetycznych, kryzysu kredytów hipotecznych i co za tym idzie - wielu instytucji finansowych. Ale kryzys, zwłaszcza dla Amerykanów, jest pojęciem względnym. Stany Zjednoczone w sytuacji załamania koniunktury zazwyczaj dokonują innowacji, również technologicznych, spodziewam się więc, że obecne problemy energetyczne przyspieszą tylko dwa procesy. Z jednej strony integrację z Ameryką Południową, gdzie są duże złoża ropy i gazu (ostatnio włączono np. Peru do strefy wolnego handlu z USA), a z drugiej - badania nad alternatywnymi źródłami energii, przede wszystkim nad paliwem wodorowym.
Kryzysy pogłębiają się zazwyczaj z powodu błędnej reakcji na pierwsze ich symptomy. Natomiast specyfiką Ameryki jest reagowanie racjonalne: przekształcanie w zasoby czegoś, co dotąd było uważane za bezwartościowe. Myślę więc, że staniemy się świadkami kolejnego skoku technologicznego, do którego Ameryka wciąż jest zdolna. Również dzięki zaradności i wysokiej samoorganizacji społeczeństwa.
Obie te cechy są wypadkową republikańskiego systemu politycznego, jaki panuje w USA, który jest inną niż europejska wersją demokracji i który opiera się właśnie na zaufaniu do indywidualnej zaradności, a jednocześnie ogranicza wpływ władz centralnych na życie społeczne i gospodarcze. W systemach autorytarnych czy zbiurokratyzowanej demokracji zaś jest mało miejsca na indywidualną inicjatywę.
Co więcej, USA wypracowały unikalną w skali świata infrastrukturę instytucjonalną nastawioną na innowacje, opartą na powiązaniu uczelni, administracji federalnej i wojska. Aż 40 proc. publicznych środków przeznaczonych na badania naukowe przechodzi przez ręce bardzo kompetentnej National Science Foundation, która kieruje je tam, gdzie istnieje największa szansa na postęp. Kolosalne sumy pieniężne (nieporównywalne do tych, które Unia Europejska zadekretowała w strategii lizbońskiej), zwiększone jeszcze o środki, które do tej pory były absorbowane przez interwencję w Iraku, a wobec prawdopodobnego ograniczenia zaangażowania USA na Bliskim Wschodzie zostaną w kraju, pozwolą Ameryce znaleźć nowe źródła wzrostu. Sądzę zatem, że dzisiejszy kryzys to tylko ostatni spazm przemysłu opartego na tradycyjnych technologiach, w tym wydobywczego i paliwowego. Nadchodzi era nowych technologii i nowych przemysłów. Kryzys Ameryki może się więc stać dla niej wielką szansą.
Natomiast kryzys, w jakim tkwią Chiny, jest znacznie głębszy, bo zdeterminowany systemowo. Formuła gospodarcza Państwa Środka to de facto kapitalizm państwowy oparty na subsydiowaniu. Jest on nastawiony głównie na inwestycje w infrastrukturę, z zaniedbaniem inwestycji w przemysły konsumpcyjne. Gospodarka jest już przegrzana, rośnie inflacja.
Chiny wpadły w błędne koło: z jednej strony mogłyby uruchomić potrzebne środki na przemysł konsumpcyjny, gdyby zdecydowały się sprywatyzować ziemię rolną. Chłopi zyskaliby zdolność kredytową, która zaowocowałaby wzrostem popytu konsumpcyjnego i przesunęłaby istniejące oszczędności w kierunku inwestycji. Oznaczałoby to jednak wydanie przez Pekin wojny lokalnej nomenklaturze partyjnej, która korzystając z nieokreślonej do dziś formuły społecznej własności ziemi, często robi na niej patologiczne interesy. Władze centralne boją się jednak wchodzić w otwarty konflikt z tymi grupami, ponieważ tylko one mają w swych rękach potrzebne na rozwój środki. Zastałe struktury partyjne są co prawda w wyniku kolejnych wyborów sukcesywnie wymieniane, ale dzieje się to bardzo powoli i na poziomie powyżej prowincji wciąż są one bardzo silne. To umacnia antyrozwojowe błędne koło. Sytuacji nie poprawia słaba kondycja centralnego systemu bankowego, który jest w znacznym stopniu pod kreską ze względu na subsydiowanie kapitalizmu państwowego: rok 2008 będzie momentem, w którym zostanie to ujawnione, bo WTO wymusiła od tego roku prywatyzację chińskich banków. Tymczasem czterdzieści procent banków państwowych jest deficytowe.
Trudne położenie Chin pogarsza jeszcze to, że zainwestowały kolosalną sumę 300 mld dolarów w amerykańskie obligacje wojenne po to, by trzymać USA w szachu w sprawie Tajwanu. Boleśnie więc odczują spadek wartości dolara. Pewną alternatywą dla trudnego, jak widać, przejścia do rozwoju opartego na popycie konsumpcyjnym mogą być zbrojenia i w tym kierunku USA popychają Pekin. Wymuszony przez Stany Zjednoczone sojusz wojskowy Australii i Japonii ma spowodować, by chińscy przywódcy skupili się na blokujących rozwój zbrojeniach, a równocześnie utrudnić przekazywanie im najnowszych technologii przez Japończyków. Tak więc Chiny znalazły się w pułapce zbyt długo utrzymywanego kapitalizmu państwowego.
Dlatego chińska gospodarka nie jest dziś groźnym konkurentem dla amerykańskiej. Przepaść między nimi pogłębia i to, że nawet w najmniejszym stopniu nie jest tak innowacyjna jak amerykańska. Chiny i USA dzielą lata świetlne, i to mimo ogromnych inwestycji, jakie Państwo Środka poczyniło w edukację.
Oczywiście w wartościach bezwzględnych wysokość dochodu Chin wygląda imponująco. Dokonał się też ogromny postęp społeczny w stosunku do lat 60., kiedy ludzie umierali z głodu - dziś ten problem nie istnieje. Pojawiają się nawet wysepki wysokich technologii stworzonych w Chinach. Mimo więc że myślowa tradycja chińska pomaga w zrozumieniu sieciowych struktur globalnej gospodarki, Chiny stoją przed kryzysem głębszym niż USA. Nie pomogły ostrzeżenia formułowane od lat, choćby przez byłego premiera Zhu Rongji, który już pod koniec lat 90. namawiał do prywatyzacji ziemi i inwestycji konsumpcyjnych i do reform demokratycznych - czekano z tym zbyt długo. Atak terrorystyczny na WTC w 2001 roku i późniejsze radykalne przekształcenie doktryny wojennej i systemu rządzenia spowodowało, że przywódcy chińscy uznali podjęcie demokratycznych reform za zbyt ryzykowne i sami jeszcze scentralizowali swój system rządzenia. To dodatkowo utrwaliło model kapitalizmu państwowego. Chiny mają małe szanse na przegonienie Ameryki.