"To będzie propagandowa szopka" - uważa artysta, który zamierza zbojkotować igrzyska.

"Dzisiejsze Chiny są jak stary, rozklekotany samochód. Jak długo jeszcze pociągną, zanim rozkraczą się na dobre?" - napisał Ai Weiwei na swoim blogu 5 stycznia. Dalej był jeszcze odważniejszy: "Nasza rzeczywistość wcale nie jest taka chwalebna. Co z tego, że chińska gospodarka właśnie przerosła niemiecką i ustępuje już tylko japońskiej oraz amerykańskiej, skoro od trzydziestu lat nie ma reform politycznych, wolnych wyborów, praw obywatelskich i wolności słowa?".

Reklama

Ostre słowa momentalnie przyciągnęły do blogu Aia chińskich internautów, którzy w komentarzach gratulowali mu odwagi. Za podobne odezwy w internecie wielu chińskich dysydentów odsiaduje bowiem długie wyroki. Ai Weiwei, który jest jednym z najbardziej znanych miejscowych artystów, cieszy się tymczasem swobodą, wyjeżdża za granicę. Ale w niedawnej rozmowie dla niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" wyznał: "Sam nie wiem, dlaczego mnie jeszcze nie zamknęli".

W Pekinie trwają obecnie ostatnie gorączkowe przygotowania do igrzysk. Gotowa jest już futurystyczna Opera Narodowa przy Placu Tiananmen, a polscy pływacy z Otylią Jędrzejczak na czele dopiero co przetestowali świeżo otwartą, imponującą olimpijską pływalnię - Kostkę Wody. Stojący tuż obok niej Stadion Narodowy, kluczowa budowla igrzysk, zostanie otwarty w najbliższych tygodniach.

Reklama

Ai Weiwei, który doradzał projektantom stadionu ze słynnej szwajcarskiej pracowni Herzog & de Meuron, nie pojawi się jednak na tej ceremonii. Nie będzie go również na samym otwarciu igrzysk 8 sierpnia. Już w wakacje, na rok przed olimpiadą, zapowiedział w wywiadzie dla brytyjskiego "Guardiana", że nie chce mieć z całą imprezą nic wspólnego. Zaatakował także reżyserski duet, który ma dopilnować, by transmitowana na świat ceremonia otwarcia przeszła do historii. Tę rolę Chiny powierzyły swojemu najbardziej znanemu filmowcowi, Zhangowi Yimou oraz jego amerykańskiemu konsultantowi, Stevenowi Spielbergowi. "Ci zasrani reżyserzy" - mówił Ai brytyjskim dziennikarzom. "Nienawidzę ludzi, którzy bezwstydnie wykorzystują swoją profesję. Kultura nie może służyć propagandzie".

Chińska prasa przemilczała deklarację Aia, ale na świecie odbiła się ona szerokim echem, bo jego sztukę doceniają kuratorzy od Szwajcarii po USA. Ze względu na zamiłowanie do prowokacji, zaangażowanie polityczne i dosadność stylu niektórzy nazywają go "chińskim Andym Warholem".

Swoim życiorysem Ai Weiwei mógłby obdzielić kilka osób. Jako roczne dziecko został zesłańcem politycznym, bo jego ojca, słynnego poetę, wygnano z Pekinu do pracy na wieś. W najbardziej dramatycznym okresie rządów Mao, podczas tzw. rewolucji kulturalnej, ojciec Aia czyścił latryny w wojskowym obozie, a raz prawie umarł pobity przez żołnierzy. Ai przebywał w tym czasie na zesłaniu w pustynnym Xinjiangu. Do Pekinu wrócił w latach 70. już jako młody człowiek.

Reklama

Śmierć Mao przyniosła polityczną odwilż. Ojciec Aia został zrehabilitowany, a on sam mógł iść na studia i zaangażować się w tworzenie od podstaw chińskiej sztuki awangardowej. "Szybko się jednak rozczarowałem. Bo chociaż Chiny wreszcie zaczęły normalnieć, nikt nie pytał o przeszłość" wspominał po latach. Kiedy partia zaczęła znów przykręcać śrubę, Ai zdobył wizę i w 1981 r. wyjechał do USA.

Na emigracji odciął się od Chin, ale przeszłość dopadła go w 1989 roku, kiedy z amerykańskiej perspektywy musiał oglądać masakrę na placu Tiananmen. Podjął wówczas głodówkę, ale wracać nie zamierzał. Zmusiła go do tego dopiero choroba ojca.

Po powrocie do Chin i śmierci ojca ożenił się i poświęcił się sztuce. Jednak już jego pierwsze prace miały posmak politycznej prowokacji. Ustawił na przykład swoją żonę z podciągniętą spódnicą na tle portertu Mao przy placu Tiananmen i zrobił jej zdjęcie. W 2000 r. współorganizował kontrowersyjną wystawę "Fuck Off" w Szanghaju, na której pokazał serię własnych zdjęć. Przedstawiają one jego lewą dłoń w obraźliwym geście sfotografowaną m.in na tle placu Tiananmen.

Jego koledzy poszli jeszcze dalej, np. jeden z nich przedstawił serię zdjęć z rzekomej konsumpcji poronionego, a następnie ugotowanego ludzkiego płodu. Kontrowersyjną wystawę władze Szanghaju szybko zamknęły, ale wydarzenie odbiło się szerokim echem jako przykład odwilży dokonującej się za Wielkim Murem. W wielu demokratycznych krajach takiej wystawy w ogóle by nie otwarto - komentowali zachodni krytycy. Ai wyrobił sobie nazwisko na świecie, a rok później Chiny zdobyły prawo organizacji Igrzysk Olimpijskich w Pekinie w 2008 roku.

Dlaczego Ai zabrał się do kontestowania igrzysk dopiero teraz? "Chiny chcą być częścią świata, podzielać jego wartości. Olimpiada miała być wielkim krokiem naprzód dla społeczeństwa poddanego od tak dawna izolacji. Mieliśmy wiele optymizmu, ale teraz stało się już jasne, że nadzieje na liberalizację były płonne" - powiedział "Spieglowi". W innym wywiadzie wyznał, że zaangażowanie w budowę stadionu było błędem, którego się wstydzi.

Francuski publicysta Guy Sorman, który od lat obserwuje Chiny, uważa, że w postaci Aia jak w soczewce skupia się najnowsza historia Chin: od dramatycznej młodości na zesłaniu po nadzieje towarzyszące początkowi reform gospodarczych i przygotowaniom do olimpiady. Na ostatnie dramatyczne gesty Ai Weiweia także można spojrzeć w szerszym kontekście. "Artyści są od lat tolerowani przez komunistyczny reżim, bo partia potrzebuje ich do perfidnej gry, którą prowadzi z Zachodem. Odważna sztuka ma dowodzić, że za Wielkim Murem panuje wolność wypowiedzi. Ai zrozumiał tę perfidię i sam podjął grę z reżimem" - mówi DZIENNIKOWI Sorman.

Prywatna batalia Ai Weiweia rozgrywa się na tle cichej rozprawy z mniej znanymi krytykami reżimu, których partia ostatnio ucisza, by nie zepsuli igrzysk. Gao Zhisheng, słynny prawnik, który bronił przed sądem ofiar wysiedleń czy polityki jednego dziecka, zniknął bez śladu już we wrześniu. Hu Jia, dysydent, który jesienią ub. roku z aresztu domowego łączył się z Parlamentem Europejskim, by krytykować reżim, został aresztowany w grudniu. Podobnych przypadków jest kilkadziesiąt.

Styczniowy wpis na blogu Ai Weiweia też nie spodobał się chińskiej cyberpolicji, która zażądała jego usunięcia. Artysta zagroził wtedy, że usunie cały blog i na razie pozostawiono go w spokoju. W ostatnim wywiadzie dla "Spiegla" mówił: "Znajomi ostrzegają mnie, że jestem głupi i pewnego dnia po mnie przyjdą. Sam nie wiem, czemu jeszcze mnie nie zamknęli. Ale nie przejmuję się tym, nie patrzę w przyszłość. Po prostu mówię to, co muszę powiedzieć".