Kiedy Jan Rokita był ministrem w rządzie Suchockiej, w ręce wpadł mu arcyciekawy dokument - budżet państwa. Wertując go, trafił na perłę - koszty utrzymania rosyjskiej bazy okrętów podwodnych na Helu. "To my mamy taką bazę?!" - spytał zaniepokojony. "Nie, zlikwidowano ją w latach 80., albo i w 60.". Ale w budżecie została.
Bo tak się w Polsce tworzy budżet państwa: bierze ubiegłoroczne wydatki plus inflacja, plus podwyżki dla pracowników, plus inwestycje, minus oszczędności, jakie poczynić nakazano, i już mamy. I tak w nieskończoność, dopóki jakiś Rokita nie wykryje, że czegoś tam nie ma od 40 lat. Swoją drogą nie zdziwiłbym się, gdyby w wydatkach kancelarii premiera tkwiła pozycja "zakup nafty do lamp naftowych" i "utrzymanie tramwajów konnych", to pewnie nieduże sumy, można było nie zauważyć.
Można oczywiście budżet pisać inaczej. Wyliczyć, co państwo zrobić musi - na przykład utrzymać więzienie. Tyle na jedzenie, tyle na bezpieczeństwo plus pensje. Jak się to pozbiera do kupy to mamy - w ogromnym skrócie - budżet zadaniowy. Po co tak się męczyć i liczyć od początku? Bo daje to ogromne oszczędności. Nie tylko na bazach łodzi podwodnych.
Pamiętacie państwo pierwszą minister finansów u Marcinkiewicza, Teresę Lubińską? Wyśmiano ją szybko, bo palnęła coś o supermarketach i zrobiono z niej głupiutką Terenię ze Szczecina. Tymczasem pani Terenia siedziała sobie cicho dwa lata w kancelarii premiera, mając do pomocy pół sekretarki oraz woźnego, i przygotowała plan budżetu zadaniowego. Zachwycili się nim kolesie z Banku Światowego, pocmokali specjaliści i dokument wywalono do kosza. Ani poprzedni, ani tym bardziej obecny minister finansów nie ma czasu do takich bzdur.
Czym się zajmuje obecny minister, trudno dociec. O reformie finansów ani się nie zająknął. Podatek liniowy? Jaki liniowy? Ma jakieś inne plany? Może, ale na razie ukrywa je przed światem. Sam zresztą też się ukrywa i to nie tylko przed celnikami. To ewenement. Skądinąd to stanowisko zawsze wzbudzało emocje. Prezydent, premier - jasne, tak oni dwaj, wiadomo, ale był ktoś ważniejszy. Minister finansów. To jego kukły palono i batożono, to jemu podkładano - dosłownie - świnię i polewano dziedziniec gnojowicą. A teraz? Teraz nawet nie wiadomo, jak się nazywa i czy Vincent to jego drugie imię czy pierwsze nazwisko.
Panie ministrze, rozumiemy, że - zgodnie z zapowiedziami premiera - rząd ma być dyskretny i nienachalny. Zgoda, ale żeby od razu nieobecny?