Wszak filmowi bohaterowie Neo, Trinity i Morfeusz to postaci pozytywne, walczące z wirtualnym układem, a PiS przyprawił im głowy Tuska i jego współpracowników. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie...

Reklama

Dla kontrastu politycy PO zaczęli robić pełne niesmaku miny, zarzucając opozycji brak konstruktywnej postawy (sami byli w poprzedniej kadencji jej zaprzeczeniem). I zorganizowali akademię, na której Tusk bronił się - jak zwykle - jako dobry mówca, ale już jego minister Sławomir Nowak żonglował efektownymi tytułami typu "wzrost dobrobytu", a nawet próbował wystąpić w roli proroka. Przewidując, że po dwóch kadencjach rządów jego partii na przykład "efektywność rządzenia wzrośnie z 0,59 do 1,02". Co to znaczy, nie wyjaśnił. Kto pomyśli, może zgadnie...

Z groźnych min liderów obu formacji wynika, że między Polską Kaczyńskiego i Tuska jest bezkresna przepaść. Że to noc i dzień (przy czym każdy musi sam zdecydować, kiedy było ciemno, a kiedy widno). Nic bardziej błędnego. Są różnice stylu, języka, po części atmosfery społecznej.

Z pewnością obecny szef rządu nie zawraca Polakom głowy niepotrzebnymi awanturami. Ale z kolei poprzedni zdołał choć trochę postraszyć potencjalnych łapowników, co nie jest specjalnością jego następców z ministrem Ćwiąkalskim na czele. Itd., itp.

Gdy jednak oceniać konkrety, realne różnice maleją. Rząd PiS skoncentrował się na kilku sztandarowych pomysłach: stworzenie CBA, rozbicie WSI, i tego zobowiązania dotrzymał. Ale potem można było mieć wrażenie, że ekipa Kaczyńskiego drepcze w kółko. Że szuka trochę na oślep sensu swego istnienia. Można się było zgadzać lub nie z przesłaniem ministra Ziobro. Gorzej, że po jego pomysłach pozostały tylko tytuły ustaw. Na same ustawy nie wystarczyło dwóch lat.

A rząd obecny? Można się cieszyć lub martwić, że Donald Tusk wraca do źródeł. Że rezygnuje z kampanijnych barw ochronnych, przestaje być tylko anty-Kaczyńskim i sięga po sztandarowe projekty swojej partii: podatek liniowy, skasowanie dotacji dla partii, ordynację większościową, tanie państwo, deregulację, czyli upraszczanie przepisów.

Niestety, diabeł tkwi w szczegółach. Premier wciąż wymachuje wygodną dla siebie formułką: po co nam ustawy. Jest ich za dużo, a nie za mało. Tymczasem jeśli serio zapowiada skasowanie dziesiątków podatków i opłat czy likwidację procedur uciążliwych dla przedsiębiorców, to każda taka decyzja wymaga nie potoku słów, ale właśnie zmiany prawa. Tusk obiecał nam nawet trzy „flagowe uniwersytety”. Tylko że ich powołanie również wymaga ustawy.

Reklama

W jego wystąpieniu niepokoiło też co innego. Tusk podzielił Polaków na komentatorów i polityków opozycji, którzy dzielą włos na czworo (czyli na przykład liczą rządowi ustawy), i zwykłych ludzi, którzy się nie domagają legislacji, za to obdarzają ten rząd niesłabnącym zaufaniem.

Zaufanie jest faktem, ale czy czegoś ta wypowiedź nie przypomina? Ależ tak, Jarosław Kaczyński też oddzielał zdrowy rdzeń narodu od tych, co się czepiają władzy. Tusk robi to mniej brutalnie, z uśmiechem, i dlatego jest bardziej skuteczny. Ale wbrew pozorom obaj liderzy są bardziej podobni, niż by to wynikało z propagandy ich partii. Show must go on. Przynajmniej w Polsce ten show jakże często zwalnia od konkretów.