Rafał Kazimierczak: Bojkotować igrzyska w Pekinie?
WŁADYSŁAW KOZAKIEWICZ, mistrz olimpijski z Moskwy w skoku o tyczce: To byłby idiotyzm. Takie teorie wygłaszają ludzie, którzy nie mają nic wspólnego ze sportem.
Nie czyta pan, co się dzieje w Chinach?
Tylko co to ma wspólnego ze sportem? Jestem za wolnym Tybetem, szkoda mi ludzi, którzy ostatnio tam zginęli. Ale na świecie w różnych konfliktach dzień w dzień giną ludzie. I co? Politycy sobie rozmawiają, debatują, podają ręce. Muzycy jeżdżą do tych krajów na koncerty, aktorzy na festiwale. Zapewniam, że Chiny nie przejmują się tym, czy jacyś sportowcy zbojkotują igrzyska. Jeżeli Chiny zbojkotuje jakaś potężna firma, np. motoryzacyjna, to taki ruch będzie miał sens. Ale zachodnie firmy proszą Chińczyków, żeby kupowali ich samochody. Przepraszam, ale świat zachodni potrafi im bez mydła wchodzić do t...
Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego uprzedza naszych sportowców, że za manifesty polityczne na olimpiadzie grozi dyskwalifikacja.
A co złego w tym, że sportowiec niesie mały proporczyk innego kraju, np. Tybetu? Wyobrażam sobie taką sytuację, ale tylko na wielką skalę. Bo jeżeli zrobi to jeden facet, to go dopadną. Niech PKOl porozmawia z komitetem niemieckim, francuskim, szwajcarskim i np. Papuą i Nową Gwineą. Niech ustalą, że na otwarcie igrzysk wychodzą z małymi flagami Tybetu.
Uważa pan, że igrzyska to dobra okazja, by sportowcy manifestowali swoje przekonania polityczne?
Nie. Ja tylko mówię, co ewentualnie można zrobić w tej sytuacji. Sportowiec jedzie na igrzyska walczyć o medal. Nic innego nie może go interesować. Igrzyska to najpiękniejsza rzecz na świecie i nie powinny mieć nic wspólnego z polityką. Wyobraźmy sobie, że nasz reprezentant walczy w Pekinie z Chińczykiem. Może ten Chińczyk też jest przeciwny polityce swojego kraju? A może cierpi tak samo jak my w Polsce, kiedy jakiś palant powiedział, że nie jedziemy na igrzyska do Los Angeles.
Właśnie, panu nie pozwolono jechać na igrzyska w 1984 r.
To był dramat. Siedzieliśmy na obozie we Włoszech. To tam, w radiu, usłyszeliśmy, że bojkotujemy igrzyska. Wszyscy zeszli ze stadionu. Jaki był sens dalej trenować?
Cztery lata wcześniej w Moskwie pokazał pan sowieckim kibicom, co o nich myśli. To nie była manifestacja?
Oczywiście, że była. Wie pan, ja nie miałem wyjścia... Jeżeli ktoś podstawi nogę w biegu na 1500 m, to można się poderwać, kląć, nawet dogonić drania i walnąć go w łeb. A co ja mogłem zrobić w skoku o tyczce? Nie miałem przeciwnika, który mi podstawił nogę. Moim przeciwnikiem była sowiecka publika. Gwizdali na mnie, więc chciałem się na nich wyżyć. I pokazałem im wała. Gdybym się na nich wydarł, nikt by mnie nie usłyszał. A jak im pokazałem prosty gest, to zobaczył to cały świat.
Ale mówi pan, że na stadionie olimpijskim nie powinno się robić takich rzeczy.
Bo nie powinno się. Nie planowałem tego, jadąc na igrzyska. Tak się ułożyła sytuacja.
I o mały włos a zdyskwalifikowano by pana.
Trafiłem na dywanik ministra sportu Mariana Renke. Ostro się tłumaczyłem. Ale to był facet, z którym dało radę pogadać. Nie było łatwo, bo ambasador sowiecki w Warszawie wystąpił o odebranie mi medalu, niby obraziłem jego naród. My tłumaczyliśmy, że nie miałem nic przeciwko narodowi rosyjskiemu, tylko tym, którzy gwizdali. To załagodziło sytuację.
A gdyby panu zabrali medal? Żałowałby pan, że pokazał ten gest?
Niczego bym nie żałował. Do dziś uważam, że to była słuszna decyzja.