Inne / Wojciech Grzedzinski

Kiedy prezes PiS jedzie za miasto, uwielbia oglądać Polskę z przedniego fotela, a późną nocą, gdy wraca do Warszawy, słuchać w samochodzie radia.

Reklama

Pewien gorliwy katolik tłumaczył mi dobre samopoczucie polskich biskupów, którzy nie zauważają kryzysu w Kościele. "Dopóki zakonnica będzie im przynosiła każdego ranka śniadanie z kawą do pokoju, będą uważali, że nic się nie dzieje. Że wszystko działa tak samo dobrze, jak wczoraj i przedwczoraj".

Czy w podobny letarg zapadł Jarosław Kaczyński? Po złożeniu funkcji premiera powrócił do ulubionego trybu życia. Wstaje późno (nadrabia to, pracując nocą) i jedzie do swego ulubionego biura na Nowogrodzką, gdzie zaufana sekretarka pani Basia (ta sama od 1991 roku) przyrządza mu herbatę plujkę w jego ulubionym kubku.

Reklama

Kubek z herbatą

Kierowca wiezie go co kilka dni z gospodarską wizytą do kolejnego okręgu wyborczego. Prezes Prawa i Sprawiedliwości uwielbia oglądać Polskę z przedniego fotela (w rządowej limuzynie nie można było tak siadać), a późną nocą, gdy wraca do Warszawy, słuchać w samochodzie radia. Tak zapoznał się kiedyś z Radiem Maryja. W aucie uznał, że trzeba się dogadać z ojcem Rydzykiem.

Te wyprawy to teoretycznie okazja do dotknięcia najbardziej niesympatycznej rzeczywistości, również politycznej. Ale gospodarze, miejscowi posłowie, szefowie struktur PiS, starają się go utwierdzać w przekonaniu, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.W tym świecie nie ma niekorzystnych sondaży, nieżyczliwych mediów i niecierpianego, a zwycięskiego Donalda Tuska.

Reklama

To jawi się jak idylla tak dalece, że niektórzy politycy jego partii zaczęli podejrzewać, że w gruncie rzeczy z ulgą przyjął porażkę i zdjęcie z barków trudu premierowania. Według relacji najbardziej zaufanych, to nie do końca prawda. Była gorycz porażki, wyrzucanie sobie przegranej debaty z Tuskiem, ba, krótka myśl o rezygnacji z polityki w ogóle. Ale było też poczucie odprężenia. - Usiedliśmy w jego gabinecie przy herbacie. Powiedział mi: Aśka, to był ogromny ciężar - opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska, minister w rządzie Kaczyńskiego, prywatnie jego dobra znajoma.

Jeśli Kaczyński miał nadzieję na odpoczynek w rytuale przyjemnych czynności, życie szybko upomniało się o swoje prawa. Ta sama Kluzik-Rostkowska jako posłanka PiS zadała kilka dni temu na zebraniu klubu dramatyczne pytanie: "Jeśli grozi nam wepchnięcie w rolę nowego LPR, to ja chcę wiedzieć, jaki jest nasz scenariusz". Odpowiedzi nie uzyskała.

Dopieścić czy przestraszyć?

Aby przekonać grupkę posłów PiS podejrzewanych o to, że będą głosować za traktatem lizbońskim, Jarosław Kaczyński przyjechał do Sejmu na 8.15 rano. Prezydent nie mógł uwierzyć w taki termin spotkania brata z kimkolwiek. Grażyna Gęsicka, inny minister w rządzie Kaczyńskiego, powtórzyła pytanie Kluzik-Rostkowskiej. Nie uzyskała klarownej odpowiedzi, wyszła nieusatysfakcjonowana.

Grupa posłów PiS, i to nie tych najważniejszych, poprosiła Kaczyńskiego, aby zmienił stanowisko w sprawie traktatu. Wielu komentatorów uznało, iż cała rzecz jest reżyserowana. "To sam Kaczyński szuka drogi, aby wyjść z pata" - powtarzali w kuluarach. Nie wydaje się, żeby tak było. To zbyt demoralizujący sygnał dla całej partii. Buntownicy zostali już zmuszeni do publicznego wyrzeczenia się swoich pokus. Ale nic już nie będzie takie jak dawniej.

Komentuje życzliwy liderowi poseł PiS: - Bunt w klubie wciąż łatwo spacyfikować. Gęsicką się dopieści, Poncyljusza przestraszy. A Religę? Religę w ostateczności się wyrzuci.

W jakim stopniu Kaczyński ulegnie, już ulega, takiemu myśleniu? Podczas wojny o traktat ponad 100 posłów, senatorów i działaczy PiS zebrało się na Nowogrodzkiej na partyjnym jajeczku. Relacjonuje znany polityk PiS. - Prezes był wyraźnie zmęczony, ale mówił to, co zawsze: że musimy maszerować jak wojsko, że nasza siła w jedności. A do mnie podszedł poseł X, zupełnie nieskłonny do buntów. Z tym traktatem to nie bardzo... odezwał się niepewnie.

Pytam miarodajnego członka władz PiS o zapowiedź prezydenta, że będzie dążył do kompromisu (w parę dni po tym, gdy tak mocno poparł brata klipami szykowanymi przez Jacka Kurskiego). "Konkretny kształt tej propozycji jest tak naprawdę w głowie Jarosława. Zechce kompromisu, oferta będzie poważna. Nie zechce, dostaniemy propagandowe ble ble" - odpowiedział mi.

Czym się kieruje, gdy na kolejnych zebraniach klubu drobne ustępstwa PO (na przykład przesunięcie terminu głosowania) interpretuje jako poważny sukces. Komentuje ten sam ważny polityk PiS: - Głębszymi przekonaniami niż myślą dziennikarze. Ma w tyle głowy zatrzymanie radiomaryjnego elektoratu, ale przede wszystkim boi się, aby Tusk nie odstąpił od protokołu z Joaniny, który pozwala blokować decyzje większości państw europejskich.

Bo wizja Kaczyńskiego zimno kalkującego nad szachownicą jest często nieprawdziwa. Podczas spotkania z szóstką "niepewnych" posłów emocjonalnie przekonywał, że Tusk obiecał niemieckiej kanclerz Merkel odejście od Joaniny. Według uczestników tej rozmowy był wręcz podekscytowany tym, że obecny premier gotów jest wyrzec się narodowych interesów. To nie była gra. W każdym razie nie tylko.

Szachista z emocjami

Oczywiście widzimy czasem, a może domyślamy się, Kaczyńskiego szachisty. Oto prezes TVP Urbański wpuszcza do kontrolowanej przez PiS telewizji Tomasza Lisa, chce zaprosić grupę dziennikarzy Polsatu do "Wiadomości". Samotna gra pragmatyka? Ale przecież Kaczyński powiedział w jednym z wywiadów, że popiera wszystkie działania Urbańskiego, które mają pomóc w zachowaniu status quo. Gotów jest na pośredni pakt z wrogami (niewątpliwie tak odbiera choćby Lisa), aby ratować się przed telewizją kontrolowaną przez Platformę. Oddaje trochę, żeby nie oddać wszystkiego.

Czasem impulsywne reakcje nakładają się na zamiłowanie do gier, tworząc skomplikowaną plątaninę, którą trudno rozszyfrować. Tak było w przypadku negocjowania traktatu lizbońskiego. Kaczyński licytował wysoko, grożąc polskim wetem, a tak naprawdę - według byłego posła PiS Pawła Zalewskiego - prowadził z Niemcami i Francuzami podwójne negocjacje, decydując się bez wiedzy swojej partii i swojego rządu oddać pierwiastek w zamian za protokół z Joaniny. Dlaczego? Bo uważał, że nie warto otwierać kolejnych frontów? Bo - tak twierdzi rzecznik i bliski współpracownik Kaczyńskiego Adam Bielan - uznał Joaninę za skuteczniejsze zabezpieczenie polskich interesów.

A może - to wersja Zalewskiego - uwierzył w wizję spisku. Wmówiono mu, że Platforma Obywatelska "wpuszcza" go w walkę o pierwiastek, chcąc skompromitować za granicą, i w następstwie śmiałej akcji (nie bardzo wiadomo, jakiej) odsunąć od władzy. Był to gorący czas strajku pielęgniarek, emocjonalny Kaczyński mógł mieć poczucie przebywania w oblężonej twierdzy. Trudno ocenić następstwa traktatu, jeszcze trudniej motywy prezesa PiS.

Dziś emocje przeważają. Można odnieść wrażenie, że po wyborach prezes za wszelką cenę chce rozchybotać statek Tuska. Na co dzień medytuje na Nowogrodzkiej albo rusza w teren, ale kiedy pojawi się na chwilę w Sejmie lub na konferencji prasowej, eskaluje mocne słowa, nieskłonny - co doradzali mu niektórzy - wyciszyć się, zaczekać, aż rządząca Platforma zacznie się zgrywać, tracić siły. Czy to słuszna taktyka? Sądząc z sondaży samobójcza.

Tyle że Kaczyński nie rozumuje tymi kategoriami. Jeszcze inny poseł PiS u podstaw obecnej gry traktatem widzi przekonanie lidera, że warto w każdej sprawie dzielić scenę polityczną na dwa obozy: jego i Tuska. To, że proporcje mogą się układać 80:20, specjalnie go nie przeraża. Nieraz był pod wozem. Liczy się walka, akcja, ruch. W takim przypadku łatwo ulec dowolnym, najbardziej irracjonalnym podszeptom lub wezwaniom. Na przykład Jacka Kurskiego, który nawołuje klub PiS do wystąpienia przeciw traktatowi w referendum, bo to ma pomóc odzyskać siły partii. Taka kampania odebrałaby jej kolejne odłamy elektoratu.

Kaczyński skłonny jest słuchać takich radykałów jak Kurski, bo ryzyko było wliczone w jego działalność od pierwszej chwili. Nie tak dawno wypomniał Tuskowi, że ten wychował się na podwórku. Monika Olejnik przypomniała wówczas, że w swoim wywiadzie rzece to Kaczyński opowiadał, jak razem z bratem w żoliborskich zaułkach staczali z innymi chłopakami prawdziwe bitwy na kamienie.

Wojna z całym światem

Jan Rokita porównał kiedyś Leszka Millera do żyrardowskiego chuligana, który nie ustępuje pola silniejszym. Kaczyński też, mimo nie najbardziej imponującej postury, a może i dzięki niej, pozostał zadziornym zabijaką. Niecofającym się przed ciosem, próbującym uderzać w beznadziejnych sytuacjach.

Gdy pisałem po raz pierwszy jego sylwetkę, zbierałem relacje z różnych okresów jego życia. W liceum był, jeszcze ponoć, nie do odróżnienia od brata. Ale już na studiach prawniczych, na seminarium profesora Ehrlicha Jarosław prezentował się jako maksymalista, zwolennik tezy, że komunizm upadnie za jego życia. Tym zdystansował miększego, bardziej zachowawczego Lecha.

Jan Lityński zapamiętał go z czasów dzialalności w KOR w latach 70. jako postać toksyczną, łatwo konfliktującą się z ludźmi. Może to prawda, ale czy nie dzięki temu Kaczyński potrafił w 1989 roku łatwo strząsnąć uciążliwą kuratelę warszawskiego opozycjnego salonu i podjąć grę o największą stawkę - antykomunistyczną rewolucję przy użyciu Lecha Wałęsy jako tarana i budowę własnej partii politycznej. Porozumienia Centrum.

Jeden z jego partyjnych kolegów mówił mi w 1992 roku: Jarek walczy z całym światem. Z postkomunistami, z Unią Demokratyczną, z Bolkiem [chodziło o Wałęsę - PZ]. Nie rozumie, że my chcemy odrobiny stabilizacji.

Wypadł z parlamentu, potem dobrowolnie wycofał się z AWS, w pewnym momencie stracił wpływ na własną partię - PC, a jednak trwał przy swoich celach i intuicjach. Przy - jak się zdawało - takich fantasmagoriach jak radykalna przebudowa państwa, wypchnięcie postkomunistów poza nawias, twarda walka z przestępczością.

Przenosił się do coraz mniejszych siedzib partyjnych. Bez żony, bez większych pokus materialnych, w pewnym momencie już tylko z panią Basią, kilkoma wiernymi partyjnymi towarzyszami i kubkiem. Gdy dzięki nominacji brata na ministra sprawiedliwości wrócił do gry, jego upór procentował po stokroć. Politycy, którzy wypychali go z życia publicznego, kończyli w zapomnieniu efemeryczne kariery. Czy człowiek mniej uparty, może i mniej "toksyczny", przetrwałby to wszystko? Nauka: "kompromis nie popłaca" musiała utkwić w jego podświadomości. Ba, została wypisana na jego skórze. Z wszystkimi konsekwencjami, takimi jak jednostronna wiara w sens wojowania. W zalety ciągłego "jechania po bandzie".

Słowa, słowa, słowa

Ale to nie jedyny minus takiej politycznej drogi. Schody zaczęły się w momencie zbliżania się tego błyskotliwego, choć chropawego polityka ku władzy, na początku XXI wieku. Gdy - jak trafnie zauważył publicysta Igor Zalewski - Polacy zaczęli nagle "mówić Kaczyńskim", często nawet o tym nie wiedząc. Gdy Adam Michnik podczas przesłuchań przed komisją badającą aferę Rywina oświadczył, że to bracia Kaczyńscy mieli rację w sprawie zagrożenia korupcją.

Jan Rokita opowiada anegdotę z czasów, gdy z Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem negocjowali w 2005 roku powołanie koalicji. Do pokoiku w sejmowym hotelu wszedł asystent Rokity, przynosząc mu papiery dotyczące jakiegoś fragmentu programu przyszłego rządu. Polityk zaczął je wertować. Kaczyński uśmiechnął się z przekąsem: Że ciebie to tak pasjonuje...

Ta historia nie jest świadectwem nieróbstwa Kaczyńskiego. Po prostu, co paradoksalne, obaj z Tuskiem mają inne preferencje od Rokity. On próbował zajmować się państwem. Oni uprawiają politykę głównie słowami. Przy czym o ile u Tuska ta praca zmienia się w coraz większym stopniu w czysty PR, o tyle Kaczyński "robi w ideologii". Stąd, a nie tylko z upodobania do późnego wstawania tak wielkie jego przywiązanie do pozycji szefa partii. Inspekcje terenowych organizacji i wymyślanie "metapolityki" - to była zawsze jego specjalność.

Choć z czasem polubił premierowanie, choć nauczył się wcześniej wstawać i ograniczać rozmowy (jako lider partii słynął z wielogodzinnych dygresyjnych pogawędek i burzenia własnego kalendarza), to próbował rządzić także słowami. Komentuje jego minister, a dziś poseł, który porzucił PiS, Kazimierz M. Ujazdowski: Kaczyński okazał się technicznie sprawnym premierem, a mimo to dorobek tego rządu nie jest wielki, i to z punktu widzenia programu IV RP. W dziedzinie zmian ustrojowych, budowania instytucji, AWS, za swoich czasów oskarżana o nieudolność, ma znacznie większe osiągnięcia.

Można kontrować tę opinię. Joanna Kluzik-Rostkowska jest przekonana, że Kaczyński zrobił tyle, ile mógł - przy braku sejmowej większości i utrzymującym się mocnym oporze materii, na przykład kadry urzędniczej. Była minister zwraca też uwagę na zmianę klimatu społecznego w następstwie sprawowania przez niego władzy. - Jak słyszę po raz kolejny od znajomych, zwykłych ludzi, że nie trzeba już dawać łapówek, zawsze dedykuję to przeciwnikom rządów PiS.

A jednak trudno nie odnieść wrażenia, że czasy tych rządów to przede wszystkim - nie bez pomocy mediów, ale przede wszystkim z wyboru samego Kaczyńskiego - jeden wielki potok słów. I to już nie słów partyjnych dokumentów.

Warto zacząć od końca. Od spotkania Jarosława Kaczyńskiego ze studentami na Uniwersytecie Warszawskim zaledwie kilka dni temu. W świat poszła informacja, że lider PiS przeprosił internautów przedstawionych w roli wielbicieli piwa i pornografii. W rzeczywistości zgodził się na przeprosiny półgębkiem "pracowitych studentów", tych, co nie oglądają zbereźnych filmików na bibliotecznych komputerach. A przy okazji poświęcił znaczną część wywodów dziennikarzom. Porównał ich do pańszczyźnianych chłopów, bo nie buntują się przeciw wydawcom i naczelnym. Nawet gdyby jego opis sytuacji w mediach komercyjnych był prawidłowy, poczęstowanie takim określeniem dużej grupy ludzi, od których zależy sposób przedstawiania dzień po dniu jego działalności, to akt rozłożonego na raty samobójstwa.

Obrońcy prezesa przypominają atmosferę nieustającego zwarcia PiS-owskiej ekipy z wpływowymi środowiskami. Coś w tym jest. Przybrudzone buty Kaczyńskiego to temat napaści. Donald Tusk wyjmujący z ust gumę do żucia podczas spotkania z kanclerz Merkel - okazja do pobłażliwego uśmiechu. Sam Kaczyński przywoływał zabawny epizod z początków rządów PiS. - Wycofałem się na kilka tygodni, w ogóle nie zabierałem głosu. A jednak nadal słyszałem w telewizjach i czytałem w gazetach, że nieustannie atakuję - mówił w 2005 roku.

To tylko prawda

Ale to nie wystarczy, aby objaśnić fenomen wywodów o internautach czy dziennikarzach. Warto siegnąć do zamierzchłej historii z 1994 roku. Negocjując porozumienie międzypartyjne z ZChN, Kaczyński nieustannie przypominał partnerom, że są od niego słabsi, że mają skromniejsze struktury. Podobnymi uwagami dzielił się z dziennikarzami. Spytany przez polityka ZChN, dlaczego to robi, zareagował najprościej: "No, przecież to prawda".

Czy jako premierowi zaszkodziła mu uwaga, że większość kadry kierowniczej to ludzie wmieszani w układ? Jednym niefrasobliwym zdaniem zraził sobie tę grupę. Czy skazany na negocjacje z i tak nieżyczliwymi Niemcami, musiał wdać się w rozważania na temat słabości, właściwie nieistnienia niemieckiego ruchu oporu podczas drugiej wojny światowej? Całkiem zbędne psucie krwi innemu narodowi w imię własnej intelektualnej satysfakcji to wątpliwa metoda uprawiania dyplomacji.

Głoszenie "prawdy" stało się ulubioną metodą istnienia Jarosława Kaczyńskiego w polityce. Jego najzagorzalsi krytycy wciąż rytualnie uznają jego mocne wystąpienia za koronny dowód na skłonności autorytarne szefa PiS, co jest nonsensem. Bliższy prawdy był chyba publicysta Piotr Semka, obserwator krytyczny, ale życzliwy, gdy nazwał ostatnio Kaczyńskiego człowiekiem o temperamencie publicysty, który przeszkadza mu wykonywać zawód polityka.

Pytam, czy ktoś z partyjnych kolegów próbuje zwracać przywódcy uwagę na konsekwencje nieopatrznych albo zbyt brutalnych wypowiedzi. - W obecnej partii już nikt - odpowiada poseł PiS życzliwy Kaczyńskiemu. - Może raczej liczyć na uwagi typu: panie prezesie, dobrze pan powiedział tym internautom. O co oni się pana czepiają?

Partia czyli alibi

Budowanie i pielęgnowanie struktur PC, a potem PiS było zawsze ukochanym zajęciem Kaczyńskiego. Z drugiej strony partia to nie tylko jego królestwo, nieustanny przedmiot troski, ale i alibi. Gdy nie chciał czegoś dokonać, nieustannie powtarzał: ja bym to i zrobił, ale partia mi nie pozwala. Tym uzasadniał brak wyborczego porozumienia z Janem Olszewskim w 1993 czy wyjście z komitetu wyborczego Adama Strzembosza w 1995. Podobnie mówi nawet o nieskonsumowanej koalicji z Platformą Obywatelską.

Dziś posuwa się dalej. Ostatnio pewien jego znajomy namawiał go na radykalniejsze zmiany w PiS, przebudowę struktur i zmianę wizerunku. "Ty nie masz pojęcia jakie to trudne. Jeśli cokolwiek ruszę, wszystko się rozleci" - miał mu odpowiedzieć.

W rzeczywistości obecna partia jest zbudowana od początku do końca przez niego i dla niego. "Po 2005 roku Kaczyński starał się rządzić sam. Do komitetu politycznego odwoływał się tylko w trudnych dla PiS momentach, gdy potrzebował dodatkowej osłony" - relacjonuje Kazimierz Ujazdowski, który przypomina zmianę na stanowisku szefa MSWiA jako przykład podjęcia decyzji bez niczyjej rady. Ludwika Dorna zastąpił wówczas w atmosferze personalnej intrygi Janusz Kaczmarek, który wkrótce potem Kaczyńskiego zdradził.

I to prawda, że Kaczyński przedstawiany zawsze w roli człowieka trudnego, miał ogromny dar przyciągania. Związał ze sobą całkowicie zależnych "starych wiarusów" z PC, jak Marek Kuchciński, który będąc szefem klubu PiS, wstawał, kiedy rozmawiał z Kaczyńskim przez telefon. Ale pozyskiwał też tak samodzielne postaci, jak Joanna Kluzik-Rostkowska, która zaprzyjaźnila się z nim jako dziennikarka "Tygodnika Solidarność" (dzisiejszy lider PiS był tam naczelnym). "Prywatnie to uroczy człowiek, dowcipny, pełen dystansu do siebie. A przy tym wiele jego diagnoz się sprawdziło" - tłumaczy, nie bacząc na to, że dla większości mediów takie opinie to po prostu "obciach".

Pierwsze kierownictwo PiS pełne było osobowości. Dorn, Ujazdowski, Kazimierz Marcinkiewicz czy Marek Jurek odgrywali wobec lidera rolę partnerów, a nie podwładnych. Dziś ich przy Kaczyńskim nie ma. Na skutek splotu okoliczności czy konsekwentnej, choć rozłożonej na raty polityki lidera?

O odpowiedź trudno. Ale w 2005 roku podczas spotkania kierownictwa partii poza Warszawą Kaczyński zwrócił się do Dorna: Ty nie myśl Ludwik, że będziesz kiedyś kierować partią. Ta uwaga zaskoczyła wszystkich. Powszechna była wiedza, że Dorn aspiracji przywódczych nie ma, że trzyma się swego miejsca w szeregu. Jego wadą było to, że na komitetach nie zawsze zgadzał się z prezesem. Dziś wegetuje na obrzeżach klubu PiS. Podczas ostatniej wymiany zdań na posiedzeniu klubu, gdy Dorn zachęcał do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, Kaczyński zwrócił się do niego per pan.

Przedstawiany jako chorobliwie nieufny, prezes w rzeczywistości grzeszył w stosunku do ludzi przesadą we wszystkich kierunkach. Potrafił kierować się wieloletnimi, skrywanymi urazami, Ujazdowskiego obdarzał niepełnym zaufaniem, bo ten zawahał się w momencie tworzenia PiS, czy poprzeć nową partię, czy pozostać w AWS. Ale wielu starym partyjnym druhom ufał wręcz na kredyt, nawet gdy go raz czy dwa zdradzili. Równie ślepo potrafił wierzyć nowszym współpracownikom - na przykład Zycie Gilowskiej w czasach, gdy zasiadała w jego rządzie.

Dziś powtarza współpracownikom, że nie może być tak ufny, jak kiedyś, że sparzył się na Kaczmarku. Jeśli jednak czegoś ta historia powinna go nauczyć, to tego, aby szukać w swoim najbliższym kręgu ludzi, którzy mogą go otwarcie ocenić jego decyzje.

W butach PC

Z relacji świadka obrad jednego z komitetów politycznych wynika, że podczas jego obrad czołowi politycy partii skoncentrowani są na jednym - szukaniu kontaktu wzrokowego z szefem. Jest oczywiście grupa postaci, który mają na co dzień łatwiejszy dostęp do prezesa: Przemysław Gosiewski, Joachim Brudziński, ale ich traktuje raczej jako wykonawców niż istotnych doradców. Nawet pozycja wpływowych niegdyś speców od marketingu, spindoktorów - Michała Kamińskiego i Adama Bielana - słabnie. Po przegranych wyborach oni także muszą szukać wzrokowego kontaktu. I nie zawsze znajdują.

Partia stała się kłębowiskiem rozgrywek między frakcjami o niejasnych celach - poza jednym: uzyskaniem wpływu na prezesa. Walczą "starzy PC-owcy", "muzealnicy", "młodzi", zwolennicy Zbigniewa Ziobry, coraz bardziej osamotnieni spindoktorzy. To być może o skomplikowanych relacjach między nimi mówił Kaczyński, przekonując znajomego, że "PiS może się rozlecieć". Sam jednak nie potrafi spożytkować napięcia między tymi grupami dla osiągania lepszych rezultatów. O "burzach mózgów" światli ludzie PiS mogą tylko pomarzyć. Ponieważ lider lekceważy instytucje, woli podejmować decyzje w następstwie rozmów w cztery oczy, utrzymując chwiejną równowagę między zwalczającymi się postaciami. Podobnie postępował jako premier.

Kurs na walkę z traktatem i pozyskanie Radia Maryja przypisuje się radom takich polityków jak Zbigniew Ziobro, Przemysław Gosiewski i Jacek Kurski. Ale tak naprawdę prezes wybrał go jednoosobowo, sącząc herbatę i nie ważąc przed partią wszystkich argumentów za i przeciw.

Z modelu przywództwa wynika i model partii. Kaczyński wchodzi coraz wyraźniej w przaśne koleiny lat 90. PiS coraz bardziej przypomina dawne PC. Nie o to chodzi, że prezes jeździ do kolejnych okręgów, aby grzać się w ciepełku sympatii lokalnych działaczy. Robi tak każdy lider. Ale ograniczanie się do takich form mobilizowania zwolenników, gdy polityka dzieje się przede wszystkim w mediach, trąci staroświeczczyzną.

Te wyprawy są przedmiotem troski najżyczliwszych Kaczyńskiemu ludzi, bo nikt nie zadba nawet o strój i uczesanie mknącego samochodem lidera, tym bardziej o to żeby nie chlapnął czegoś podczas zwoływanych ad hoc konferencji. Efekt jest taki, że na konferencji w Bielsku Białej zaatakował RMF jako "niemieckie radio", a podczas debaty na jednym z prowincjonalnych uniwersytetów zbeształ studentów, którzy zadawali mu zbyt natrętne pytania.

Ręka w kieszeni

To tylko pochodna pytania: kto zajmuje się wizerunkiem lidera głównej opozycyjnej partii. Kiedyś robili to Kamiński i Bielan, podczas premierostwa rzecznik prasowy rządu, dziś szeregowy poseł PiS, Jan Dziedziczak. Kto za ten wizerunek odpowiada teraz? Pytam o to Adama Bielana? "Prezes nie przywiązuje tak przesadnej wagi do PR-u jak Donald Tusk" - odpowiada wymijająco.

W tej sytuacji wznoszone co drugi dzień wezwanie do otwarcia się na "wielkie miasta, młodzież i inteligencję" staje się partyjnym rytuałem. W roku 2005 Jarosław Kaczyński zajął znaczną część obrad komitetu politycznego narzekaniami na młodego posła, który spotkawszy go w sekretariacie partyjnej centrali, nie wyjął ręki z kieszeni. Anno Domini 2008 prezes PiS zajmuje już cały naród narzekaniami na młodych ludzi, że się ponoć niekulturalnie zachowują. Wbrew temu, o czym przekonują patetyczne komentarze w tygodniku "Polityka" na nikogo nie "pluje". Daje się wpisać w rolę zrzędliwego dziadunia. PR-owcy Platformy nie mogli sobie wyobrazić takiego prezentu.

Na każdym posiedzeniu władz PiS Kaczyński apeluje, aby język partii stał się łagodniejszy, po czym przy pierwszym mikrofonie sam łamie tę zasadę. Jest zafascynowany internetem jako środkiem komunikacji, ale publiczności umie sprzedać tylko swój niesmak wobec jego wielbicieli. Wciąż zastanawia się, jak ściągnąć do swojego ugrupowania ciekawych ludzi, a równocześnie dopuścił, aby dominowali w nim źle ubrani, drętwo mówiący mężczyźni o stylu mało ciekawych księgowych, budzący zastrzeżenia już nawet w małych miasteczkach, przynajmniej u tych, co aspirują do klasy średniej, a takich jest w Polsce coraz więcej.

Zawsze może się pocieszyć ulubionym przysłowiem: "Innych pisatielej u nas niet", co miał powiedzieć Józef Stalin, gdy ktoś mu się poskarżył na poziom sowieckich literatów. Tylko czy Kaczyński to rzeczywiście dobrze sprawdził?

Staroświecki niezastąpiony

Ktoś nazwał go XIX-wiecznym politykiem właśnie ze względu na nieznajomość internetu. Ja mam raczej wrażenie obcowania z przywódcą coraz bardziej zafiksowanym na języku i tematach rodem z lat 90. Gdy mówi w Ostrowii Mazowieckiej o Platformie "partia postkomunistyczna", odgrzewa martwe pojęcie, nie rajcujące ani internauty, ani człowieka zaniepokojonego o socjalny zasiłek.

"Kaczyński nie rozumie Unii Europejskiej" - przekonuje Paweł Zalewski twierdzący, że obaj - prezydent negocjujący traktat w Brukseli, i premier czuwający w warszawie przy telefonie - zagubili się w meandrach europejskich przepisów i obyczajów, a na dokładkę nie przywiązywali do nich większej wagi. Do tej pory te zarzuty były dyżurną bronią zwolenników "partii białej flagi", którzy równie mocno, co Kaczyńskich, zwalczali wytrawnego znawcę Europy Jacka Saryusza-Wolskiego, bo stawiał się zagranicy. Ale dziś kiepska orientacja i obojętność wobec europejskich mechanizmów staje się rzeczywistą słabością każdego polityka. Nie da się jej nadrobić emocjonalną obroną interesu narodowego upostaciowionego ponoć przez Joaninę.

Tyle że Kaczyński nie ma zmiennika. Nie wychował w partii naturalnego następcy, a nawet zastępcy. Stąd spiskowe plotki przypisujące dobrze notowanemu w sondażach Ziobrze dybanie na miejsce po Kaczyńskim. Ma do tego dążyć, wpychając lidera w beznadziejny bój o traktat, aby osłabić jego pozycję. W takich wieściach może nie być nic z prawdy. Są one za to dobitnym świadectwem kulawych mechanizmów kadrowych w tak dużym i ważnym ugrupowaniu, jak PiS.

Co więcej, Kaczyński nie ma też naturalnego zmiennika jako lider opozycji. Bo nadal porusza ważne społeczne tematy, takie jak osłabienie przez PO wymiaru sprawiedliwości. Bo wyraża coraz słabiej, ale lepiej niż ktokolwiek inny, nastroje i lęki gorzej urządzonej, marginalizowanej Polski. Bo jest liderem, który już odcisnął piętno swoich wizji na niepodległej Polsce. Bo coraz bardziej osamotniony, poirytowany na świat, wciąż zachował potencjał przyciągania. Zdaniem krytycznego wobec niego posła PiS, wielu parlamentarzystów trwa przy poglądach Kaczyńskiego, bo on sam jest dla nich autorytetem, ba nadal budzi sympatię.

W poszukiwaniu słuchu

Bolą go wycieczki osobiste oponentów i mediów, za to krytykę polirtyczną uważa wyłącznie za wynik intryg PO czy oligarchów. Jest przekonany, że kolejny wiraż pokona gładko. Wykładał to swoim posłom wiele razy. Teraz pozyskać wyborców prawicowych, potem sięgnąć po elektorat centrowy. Tylko czy wyborcy dadzą się przerzucać jak ziemniaki? Zwłaszcza w zmieniajacej się - kulturowo i biologicznie - Polsce.

"Wygrywał wiele razy, w beznadziejnych sytuacjach" - mówi z nadzieją poseł PiS Jan Ołdakowski, jeden z niewielu młodych inteligentów, który dał się oczarować obu braciom. Ale inny polityk tej partii dodaje: Kaczyński jest zręczny jako taktyk, w ostatniej chwili unika zderzenia, i jako metapolityk wytyczający cele na dziesiątki lat. Strategia nie jest jego mocną stroną.

Na metapolitykę może już nie być czasu. Jeszcze niedawno Jarosław Kaczyński snuł żartobliwie wizję swojego premierostwa na następne 20 lat. Dziś nawet nie powtórzyłby tego żartu.

Jego współpracownik przekonuje, że wyprawy w teren mają posłużyć liderowi do odzyskaniu słuchu społecznego. "Ale jak odzyskać słuch na miłych kolacyjkach z zawodowymi działaczami?" - pytam. "No takim działaczom po winku też wymknie się czasem coś prawdziwego" - odpowiada mój rozmówca.