ROBERT MAZUREK: Buduje pan skrzyżowanie przyczepy kempingowej z amfibią?
RYSZARD BUGAJ*: To ma świetną nazwę po rosyjsku - "pławdacza". Bo to rzeczywiście jest taki domek, który można wozić na samochodzie, a potem zwodować i odpłynąć.
Wypisz wymaluj - Pan Samochodzik. On też wjeżdżał samochodem do wody.
Ja nie wjeżdżam, tylko woduję, choć przyznam, że rozważałem taki projekt, by wjeżdżać całym samochodem. To bardzo mała pławdacza, na dwie osoby. Jest już gotowa w 90 proc. i mam zamiar ją w tym roku skończyć i wyruszyć w rejs. Kupiłem już mapę.
Bugaj dookoła świata! Pławdaczą. Super! Mógłby pan to sprzedać do kilku telewizji.
(śmiech) Nie dookoła świata, tylko kanałami francuskimi.
W poprzek czy wzdłuż?
Wzdłuż oczywiście, daleko wzdłuż! Tylko najpierw zwoduję to na jeziorze, bo ona jest przystosowana na spokojne wody, żadnych oceanów! Ma silniczek z tyłu i powinna działać. Muszę jeszcze tylko żonę przekonać, bo trochę krzywo na to patrzy.
Chce pożyć.
Ona akurat jest niezatapialna. Jak byliśmy na Korsyce, to wypływała w morze tak daleko, że jej nie widziałem. Na pływalni kilometr przepływa ot tak! Nie to co ja. Stylowo jestem słaby…
Faktycznie. Ta broda, okulary - stylistka musiałby się narobić…
Chodzi o koordynację między nogami a rękoma. Marta mi to cały czas powtarza, ale mam zastarzałe nawyki.
Wróćmy do pańskich pojazdów. Co z tym polonezem, z którego nic oryginalnego nie zostało, bo wszystko pan przebudował?
To był właśnie początek prac nad pławdaczą. Już go nie mam, sprzedałem, a w jego miejsce kupiłem fiata doblo, którego tył zaadaptowałem tak, by można było tam spać na kempingach. Do tego mam przyczepkę, na której ma jeździć pławdacza. Ale najpierw trzeba ją będzie wyjąć z garażu i to jest pewien kłopot, ale już mam technologię wymyśloną. Czterech ludzi mi trzeba. Pan też się nada.
Trzeba TVN 24 zawiadomić.
Nie trzeba, to nie są rekolekcje Platformy Obywatelskiej - żadna telewizja nie jest potrzebna.
Ale wodowanie będzie transmitowane?
Nie sądzę, bo nie ma pewności co do rezultatu. To w końcu prototyp.
Pan Samochodzik nie takie numery robił.
W książce. A moja pławdacza stoi prawie gotowa.
Silnik ma od jaguara i osiąga 250 na godzinę?
Z pławdaczą na przyczepce jeździmy maksymalnie 110 na godzinę. A i to, gdy nie ma policji.
Żeby powstało takie cudo, trzeba było zdemolować tamtego poloneza?
On się świetnie nadawał do tego celu, a raczej mnie się wydawało, że się świetnie nadaje. Kiedy już skorupa pławdaczy była gotowa, to włożyłem ją na poloneza i się nie sprawdziło. Miało kiepskie osiągi, słabo się rozpędzało…
Jak to polonez - od zera do setki w 30 min.
Aż tak to nie (śmiech), ale z minutę, cholera, rzeczywiście mu to zajmowało. A jak był silny wiatr, to w ogóle nie chciał jechać na piątym biegu. Poza tym nie miał wspomagania i przy parkowaniu trzeba się było zdrowo nakręcić. Więc go sprzedałem…
Do Muzeum Techniki?
Nie, okazyjnie go sprzedałem. Teraz trochę żałuję.
Dwóch was takich, miłośników poloneza było.
Inżynier Pawlak? Przeszło mu, zdemoralizował się. Moim zdaniem, jeśli ktoś trzyma z platformersami, to się tak kończy.
Do tej amfibii to jakiś patent żeglarski jest panu potrzebny, nie?
Nic mi nie wiadomo, bym tego potrzebował do pławdaczy, a poza tym mam patent motorowodny.
Drogo pana ta pławdacza wyniosła?
Nie sądzę. Trudno powiedzieć ile, bo zaczynałem ją konstruować jeszcze jako poseł, mam jakieś pięcioletnie opóźnienie. Wszystko oprócz olaminowania zrobiłem przy niej sam. Laminowałem w warsztacie szkutniczym i facio, który mi to robił, nie mógł wyjść z podziwu. Zupełnie mu się nie dziwię. Sam też nie mogę wyjść z podziwu.
Pierwszy raz coś takiego widział.
On?! Ja to pierwszy raz w życiu widziałem, gdy już ją zbudowałem (śmiech).
Skąd pomysł?
Z sowieckiego pisma "Katiery i jachty", które przeglądałem za młodu. Tam były przeróżne "samodziełki" autorstwa ludzi radzieckich. Spodobało mi się i już.
A że Ryszard Bugaj jest człowiekiem, który potrafi zrobić wszystko…
To niestety nieprawda. Jest kilka rzeczy, których nie potrafię. Jako bardzo młody człowiek czytałem "Młodego Technika"…
To wtedy już był druk?
Cicho, był, zabiję pana (śmiech). Pisali do niego przeróżni wynalazcy, a gazeta lekko to wyśmiewała. Pamiętam list faceta, który wynalazł bombę atomową…
Tu się nie ma z czego śmiać. Może to Enrico Fermi pisał?
Nie sądzę. W każdym razie moje talenty nie są tak wielkie jak tamtego pana. Najpoważniejsze zresztą wcale nie są moje umiejętności techniczne, ale rolnicze, a w zasadzie sadownicze.
Co się panu udało wyhodować? Bo Leszkowi Millerowi gruszki na wierzbie.
Hoduję drzewa owocowe. Zawsze miałem świetne zbiory śliwek, bardzo dobre zbiory malin, porzeczek, jabłek, całkiem dobre gruszek…
Ludzie gotowi pomyśleć, że ma pan setki hektarów.
Pod sadem jest jakieś 250 metrów.
Świetne zbiory śliwek z jednej śliwy?
Z dwóch, ale świetne. Mam dwie dobre jabłonki. Kiedyś miałem dobre rezultaty w uprawie moreli. Tu chcę pochwalić komunizm…
Jak zwykle.
Zwykle nie chwalę komunizmu, tylko Gomułkę. Trochę.
Nie zapomniałem o tym.
I chętnie o tym podyskutuję.
No tak, rozmowa z Ryszardem Bugajem bez wspomnienia o Gomułce jest stracona. Podobno on zresztą też ciągle mówił o Bugaju.
Nie sądzę, by mnie kojarzył (śmiech). Ale wracając do moreli, to kiedyś wszystkie moje rośliny wrażliwe na kędzierzawość liści, czyli morele, brzoskwinie i nektarynki, zostały porażone. I musiałem je trzy razy wymieniać! Jednak za komuny sprzedawano dobrze kontrolowane sadzonki…
I po co było to zmieniać?
No, było kilka powodów…
Ma pan jakieś szczególne osiągnięcia sadownicze?
Wszystkie moje drzewka są szczepione na podkładce karłowej, choć teraz na świecie już się uprawia sady łanowe. Co, nie wie pan, o czym mówię?
Oczywiście, że nie, ale pocieszam się, że się za jakieś dwadzieścia lat się dowiem - mój ojciec też tak ma. To co z tymi owocami?
Mam taką bardzo wczesną odmianę jabłek…
W marcu je pan pewnie zrywa, skoro takie nadzwyczajne?
Nie, w czerwcu. Były bardzo dobre, ale straszliwie nietrwałe, w zasadzie trzeba je było od razu zjadać. I to był pewien problem, bo, jak mówiłem, moje drzewa zawsze dobrze owocowały.
Nie ma pan na tej działce zbyt dużego pola do popisu.
Dlatego na starość chcę zostać rolnikiem rekreacyjnym i kupiłem już 4,5 ha nieużytków na Mazurach. Zalesiłem nawet jeden hektar…
A Piskorskiego ścigają!
Tylko że ja nie mogę wydębić od agencji rekompensaty, a kosztowało mnie to strasznie dużo. Wszystko dlatego, że nie zgłosiłem tego do agencji w terminie, bo myślałem, że robi to nadleśnictwo, które skontrolowało to zalesianie. A ja się tam chcę przenieść. Mam nawet traktor.
Sam pan go zrobił?
Kupiłem.
Nie wierzę.
Naprawdę! Chociaż jestem technikiem mechanikiem od silników spalinowych, to nie zrobiłbym takiego traktora. Uważam zresztą, że wraz z nastaniem kapitalizmu przyjął się podział pracy. Ale traktor świetny, żeby pan wiedział, co on ma?!
Musimy o tym wszystkim opowiadać?
Tak! Ma kultywator…
Mieszczuchy sięgają właśnie po słownik, by sprawdzić, co to kultywator…
Przeciętnie rozgarnięci ludzie, którzy nie są dziennikarzami, świetnie to wiedzą. Mam bronę strunową, zwykłą zresztą też.
Hm, brona, fascynujące. Mogę wpaść pooglądać?
Może pan. Kupiłem też kosiarkę bębnową, a to ważne, że bębnową, bo ona tnie trawę na pokos, co by się przydało, gdybym wreszcie kupił konia huculskiego.
Do wzrostu go pan sobie dopasowuje?
Otóż to. Poza tym hucuły są miłe, tak sobie człapią… No i sianem, które skoszę, chcę też karmić zimą sarny.
Zostawmy sarny. Prawdziwym dziełem sztuki jest pański dom.
Nie wiem, czy dziełem sztuki, raczej rezultatem konieczności.
Powinien pan dostać dyplom architekta honoris causa.
Gdy widzę te modne, nowo budowane domy, to mam mieszane uczucia, bo w nich na pewno jest wygodniej mieszkać, ale jestem do swojego przywiązany. On powstawał z potrzeby życiowej. Jeszcze w latach 70. mieliśmy z żoną tyle pieniędzy, że starczyłoby na kawalerkę w Warszawie, a że okazyjnie udało się kupić działkę, to postanowiliśmy pobudować się własnymi siłami, to wystarczyło jeszcze na małego fiata i dwie trzecie domu. Ale nie wariuję. Nie mam fosy, ochrony, alarmów… Z drugiej strony, co taki złodziej miałby u mnie ukraść?! Telewizor jeszcze z PRL?
Pławdaczę...
To jedyny egzemplarz na świecie. Nie miałby co z nim zrobić.
Sprzedać na aukcji osobliwości.
Chyba że tak. A dom jest mały…
I cały czas rozbudowywany.
Nigdy nie osiągnął stanu pełnego ukończenia, bo był bardzo długo budowany. Miałem też z tym pewne kłopoty formalne, bo dobudowę wyrysowałem sobie sam, a żeby zgodził się na wszystko urząd, to musiał podpisać to jakiś architekt. Poszedłem więc po znajomości do jednego z najlepszych polskich architektów...
Do kogo?
W życiu tego głośno nie powiem. (Ryszard Bugaj szepcze konfidencjonalnie nazwisko).
Zgadza się, wielka sława. I jak zareagował?
Krzywił się, ale wcale mu się nie dziwię. W końcu podpisał… To zresztą mój drugi dom. Pierwszy zbudowałem po marcu 1968 r., kiedy nic się nie działo i miałem sporo czasu. Zbudowałem go właściwie bez większej potrzeby, bo mieliśmy wygodne mieszkanie w Śródmieściu. Dziś w sporo powiększonym i luksusowym mieszka tam mój przyjaciel, bankier.
Pański obecny dom ma niezliczoną liczbę poziomów, wszędzie są gdzieś schodki i korytarzyki…
Są trzy poziomy plus dwa w części rozbudowanej, czyli pięć, to prawda. I na tym polega jego urok. Zresztą raz widziałem podobny dom - byłem w Oksfordzie u Leszka Kołakowskiego i jego dom, też nieduży, jest właśnie tak zawiły, składający się z zakamarków. Tamten oczywiście jest ładniejszy, bo to XIX w., zadbany i wypielęgnowany ogród, którym zajmuje się ogrodnik.
A pan jest tylko sadownikiem…
Ostatnio zrobiłem coś strasznego - trawnik zakładała nam firma ogrodnicza.
A jednak!
Presja żony…
Nawet Kołakowski nie ma tak niewiarygodnego zejścia do piwnicy!
Proszę, nie mówmy o takich rzeczach…
Dlaczego?
Tam było i tak wąsko zaprojektowane, a ja wymurowałem tę ściankę "po drugiej stronie kreski" na rysunku.
Pomylił się pan?
Przypuszczalnie dlatego, że wcześniej pożegnałem faceta, który pomagał mi przy fundamencie i wypiliśmy pół litra tuż przed moim murowaniem. I tak wzmocniony zrobiłem to ekstremalnie wąskie zejście, co jest nawet dogodne, bo nie można się przewrócić.
Albo wejść.
Pan by wszedł. Co prawda bokiem, ale jednak. Na wcisk, ale by pan przeszedł. Kiedyś SB szukało u mnie Bujaka…
To oczywiste - Bujak musiał ukrywać się u Bugaja.
Oni też tak pomyśleli. I pewien dość otyły oficer próbował się tam wcisnąć i trochę się zaklinował (śmiech).
Zamieszkał u was?
Wyciągnęli go jakoś. Kpiłem z nich, mówiąc, że różne nielegalne rzeczy mam pod stertą węgla w garażu, żeby mi przerzucili, ale nie dawali się na to nabrać. Zbyt wielu ludzi stosowało ten numer.
Mówił pan, że i pan ma dom w Podkowie Leśnej, i Wiesław Kaczmarek, ale pański dom zmieściłby się u niego w przedpokoju.
Bo myślę, żeby się zmieścił. Wszystkiego jest po podłodze jakieś 160 metrów, ale za to 8 pokoi!
W których od początku urzędowała opozycja.
Kiedy tam jeszcze nie mieszkaliśmy i nie było tylu pokoi, nasi znajomi drukowali tam bibułę. Podczas jednego z ogólnopolskich nalotów gdzieś tam wszyscy wpadli. Ode mnie zdążyli zabrać tylko sprzęt i wydrukowane egzemplarze, a zostawili papier i kartki z błędami drukarskimi. A że były to powielacze białkowe, to tych błędów było mnóstwo. Próbowaliśmy to z żoną spalić w ogrodzie na ognisku i wtedy przekonałem się, że papier jest w zasadzie niepalny. To był całkowicie surrealistyczny widok - wiatr rozniósł nadpalone albo i nie ulotki po całej Podkowie Leśnej (śmiech), a my staliśmy w tym ogrodzie i próbowaliśmy to jakoś ogarnąć.
Sąsiedzi nie donieśli?
Jak widać nie. Z sąsiadem miałem inną historię. Kiedy ujawniono listę Wildsteina, grabiłem sobie liście w ogrodzie. Podchodzi sąsiad, emerytowany kierowca, i mówi: "Panie Ryśku, kurrrwa, powiedz mnie pan, co to jest ten IPN?". "Panie Czesiu, a co się stało?". "Bo wiesz pan, szwagier, kurrrwa, mówi, że ja jestem na jakiejś liście. A ja, panie Ryśku, nigdy z tymi czerwonymi nie miałem nic wspólnego!". Tłumaczę mu: "Panie Czesiu, daruj pan sobie", ale on był wzburzony i mnie przekonywał: "Ale szwagier mnie, kurrrwa, przy ludziach takie rzeczy mówi!".
Panie Ryśku, pan głosowałeś za IPN, a nazwisko Ryszard Bugaj na liście Wildsteina też się pojawia.
Był jakiś, zdaje się jeszcze z KBW. Ja zresztą ze względu na alfabet zawsze znajdowałem się w czubie rozmaitych list. Pamiętam jak w internacie w Białołęce jeden oficer przekonywał mnie, że władza to właściwie chce z nami porozumienia, że może tylko ekstremiści… W gabinecie miał włączone radio, a tam spiker właśnie odczytuje listę ekstremistów i wali: "Bugaj…". To pytam go, czy chce ze mną porozumienia, czy też jestem ekstrema, a on machnął ręką i mówi: "Nie zawracaj pan głowy! Coś muszą nadawać, to nadają". Później zawsze byłem też na początku rozmaitych list Żydów, tuż za Balcerowiczem… Pokazuję kiedyś taką listę Karolowi Modzelewskiemu i mówię z tryumfem: "Patrz, ja wysoko, a ciebie nie ma!".
Dom pan wreszcie skończył?
Teraz zacząłem naprawiać i modernizować. Bo ja w nim wszystko zrobiłem sam, łącznie z drzwiami i oknami. Sam szyby wstawiałem, słowo honoru! Ale niech pan tego nie pisze! Wykreślę to panu, bo ja poważniejsze rzeczy robiłem i nie będę się duperelami chwalił! Okna robiłem na stole w wynajętym mieszkaniu na warszawskim Bródnie i przez całą Warszawę woziłem maluchem. No i teraz przyszedł czas na naprawę. Drzwi wewnętrznych nie wymienię, bo jestem do nich przywiązany, ale zewnętrzne i okna zrobię na nowo.
Czemu pan nie kupi, przecież w kapitalizmie podział pracy się przyjął?
Ja jestem świetnie zamaszynowany, jeśli chodzi o obróbkę drewna. Mam wszystko: trzy pilarki, strugarkę, grubościówkę stacjonarną, dwie wyrówniarki, jedna trochę w rozkładzie. Do metalu mam dwie szlifierki, szlifierkę kątową, frezarkę, różne wiertarki i wkrętarki.
To się świetnie składa, ja cały czas szukałem stolarza.
Nie stać pana. Teraz trochę pomagam córce.
A ja myślałem, że tylko mój ojciec zwariował…
Jak słyszę, pański ojciec to równy gość. Niestety nie zawsze przenosi się to na dzieci.
Telefon. Do męża dzwoni Marta Bugaj: Co robisz?
Ryszard Bugaj: Strasznie nudzi, ale próbuję okiełznać Mazurka.
Marta Bugaj: Jego się nie da okiełznać.
Ryszard Bugaj: Ja mam na niego sposób, dam mu radę.
Wie pan, co ludzie pomyślą?
Że mi odbiło? Tylko ci, którzy nie mają wyobraźni. A poza tym ja będę autoryzował ten wywiad i zadbam, by to dobrze wyglądało, bo przecież jestem bardzo poważnym człowiekiem.
Swoją drogą, myślałem, że zastanę pana gdzieś przy budowie grobu Pańskiego…
Nie jestem przy tym zajęty. Moje stosunki z Kościołem są nacechowane mieszanymi relacjami.
Chodziło mi raczej o pańskie talenty techniczne.
Tam są raczej potrzebne zdolności plastyczne, których nie mam. Potrafię wnuczce narysować dom i psa - to wszystko. A w mojej parafii jest wielu fachowców, którzy sobie z tym radzą. Ale skoro już o to pan pyta, to był u nas ksiądz po kolędzie, porozmawialiśmy…
Przekonał go pan do marksizmu?
Ja nie jestem marksistą, nawet jestem zasmucony, że ten bzdet przeżywa pewien renesans. Jak ja czytam…
Błagam, miało być o majsterkowaniu, nie o marksizmie!
Skończę więc tylko o kolędzie. Poskarżyłem się, że do nas nie przychodzili, więc ksiądz mi wyjaśnił, że wpisano nas na listę ateistów. A ja przecież, będąc fanem Jezusa Chrystusa, nie jestem ateistą, tylko osobą obojętną religijnie, jakimś stadium pośrednim między ateistą a wierzącym. W każdym razie ksiądz nas z tej listy skreślił. Zresztą ja i tak pójdę do nieba. No, może do czyśćca najpierw.
Ryszard Bugaj, polityk, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, pracownik PAN, były przewodniczący Unii Pracy, poseł na Sejm X, I i II kadencji