Zacznijmy od początku. Skąd się w Polsce wzięło to, co dziś nazywamy potocznie lewicą? Z komunistów. Na przełomie lat 80. i 90. komunizm uległ gwałtownej destrukcji. System wprawdzie trwał, ale był podtrzymywany przez aparat władzy nie z powodu przekonania o jego zaletach, ale ze względu na interesy tego aparatu. Gdy system upadł, ludzie komunistycznego aparatu mieli problem jedynie taki, że tracili stołki. Szybko (i nie tylko w Polsce) dostrzegli szansę w przyjęciu barwy ochronnej - socjaldemokratycznej. Jednymi drzwiami wyprowadzali sztandary komunistyczne, a drugimi wprowadzali socjaldemokratyczne. To oczywiście nie znaczy, że uzyskali nową tożsamość. Oni już w schyłkowej fazie komunizmu mieli jedynie swoje indywidualne i grupowe interesy.
Wielu ludzi, którym transformacja przyniosła zły los (lub którzy mieli tylko takie subiektywne przeświadczenie), w obozie postkomunistycznym upatrywało rzecznika swych interesów. To była główna (choć niejedyna) podstawa wyborczych sukcesów Sojuszu Lewicy Demokratycznej. To była przyczyna, dla której konkurencja "na lewicy” (z postkomunistami) była bardzo trudna. Jedyna poważniejsza próba rywalizacji, którą podjęła Unia Pracy, zakończyła się niepowodzeniem, po części wskutek skutecznego opanowania partii od wewnątrz przez postkomunistów.
Sytuacja zmieniła się dzięki rządom Leszka Millera. "Kanclerz” uznał, że piekła nie ma, że wszystko wolno. W kwestiach społecznych i ekonomicznych zrezygnowano nawet z pozorowania lewicowej polityki. Jednocześnie wypełzły Szmaciaki - wzięli stołki i kasę. Ludzie zobaczyli, czym w istocie jest SLD. Poparcie spadło na łeb, na szyję. Rozpoczęła się dekompozycja dotychczas zwartego obozu postkomunistycznego. Ratunkową tratwę zwodował Marek Borowski (wśród załogantów znaleźli się tacy przekonani "socjaldemokraci” jak choćby posłanka Izabella Sierakowska). Nie było to bardziej wiarygodne niż przekształcenie (w 1990 r.) PZPR w Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej i ten socjotechniczny zwód wyborcy trafnie rozpoznali.
Zmiany taktyczne dokonały się też wewnątrz SLD. Dotychczasowych protegowanych Millera: Wojciecha Olejniczaka i Grzegorza Napieralskiego, aparat SLD mianował "młodymi liderami”. Ogłoszono nowy początek. I tej zmiany wyborcy nie uznali jednak za wiarygodną. Manewry organizacyjne trwały nadal. Znajdująca się na kompletnym aucie Partia Demokratyczna dostrzegła swój interes w podjęciu się roli kwiatka do postkomunistycznego kożucha. Powstała Lewica i Demokraci. Nie miała żadnej tożsamości. Na kilometr było widać, że to sojusz małych interesów. Wyborcy nie dali się złowić na haczyk LiD.
Jeden z "młodych liderów”, to znaczy Napieralski, nie uważał LiD za użyteczny instrument odzyskania wpływów przez jego środowisko. To było źródłem jego popularności wśród postkomunistów i groziło marginalizacją Olejniczaka. Jednak Olejniczak nie chciał "umierać za LiD” i z dnia na dzień pogonił demokratów, uzasadniając to rzekomym zwrotem SLD na lewo. Trwa właśnie rywalizacja Olejniczaka z Napieralskim o pozycję w SLD, a pewna część komentatorów - z naiwności lub wyrachowania - chce w tym dostrzec walkę ideową.
W środowisku postkomunistycznym (łącznie z SdPl, gdzie znaleźli się tacy nowi lewicowcy jak poseł Celiński) nastąpiły oczywiście różne zmiany, ale charakter tego środowiska generalnie się nie zmienił. Nadal dominują tam bezideowe sieroty po PRL i dokonuje się kooptacja nowych, którzy tej tożsamości środowiska nie naruszają. Obecny zwrot na lewo to powrót do schematu, który SLD w przeszłości już niejednokrotnie praktykował: lewicowej retoryki w okresie przebywania w opozycji. Czy jednak pod presją obecnych uwarunkowań SLD nie może się zmienić, stając się partią autentycznej lewicy socjaldemokratycznej? Są tacy - na łamach DZIENNIKA ich racje wyłożył Cezary Michalski - którzy uważają to za możliwe, pod warunkiem że zdrowa część Sojuszu uzyska wsparcie z zewnątrz, najlepiej od "młodej lewicy” z grupy "Krytyki Politycznej”. Uważam te nadzieje za złudne.
Na początku 2006 r. dałem się namówić przez grupę dawnych kolegów z Unii Pracy i powróciłem do partii. Moi koledzy mówili, że godzą się na odbudowę jej samodzielności i widzą perspektywę realnej reformy SLD (tylko o partii Borowskiego zawsze źle mówili). Zobaczyłem, jak wygląda lewica od wewnątrz. Odszedłem po kilku miesiącach. Nie mam żadnych wątpliwości: ta czaszka nigdy już się nie uśmiechnie.
Powstała dziś wielka szansa trwałego wyeliminowania ze sceny publicznej zorganizowanego postkomunizmu. Źle się stanie, jeżeli nie zostanie wykorzystana, bo odbudowa autentycznej lewicy (w jakiejkolwiek postaci) będzie nadal szczególnie trudna, a pewnie niemożliwa. Wydaje się, że dobrze to rozumie liberalna prawica, dla której niby-lewica jest użyteczna. Inaczej na perspektywę eliminacji SLD powinna patrzeć socjalna prawica, która - przynajmniej w pewnym wariancie - w autentycznej lewicy dostrzec powinna partnera. Ale byłby to oczywiście partner wymagający. Nie ma więc pewności, czy jest oczekiwany.
Eliminacja SLD może też być postrzegana jako faktyczne ograniczenie pluralizmu. Zwłaszcza że scena polityczna jest zamknięta i wcale nie ma pewności, że po lewej stronie rzeczywiście powstaną nowe polityczne podmioty. Polska na długo może być krajem, w którym nie ma jakichkolwiek podmiotów samoidentyfikujących się jako lewicowe. Podzieliłbym te obawy, gdybym nie uważał, że SLD (i SdPl) jest tylko pozbawioną ideowej tożsamości grupą działaczy aspirujących do udziału we władzy. Ich eliminacja nie wytworzy na mapie ideowo-programowego pluralizmu żadnej próżni.
Polsce jest oczywiście potrzebna autentyczna socjaldemokracja. Jest piękna tradycja PPS, którą podeptali komuniści. Ale lewica w Polsce XXI wieku nie może być zwykłą kopią PPS. Lewica musi wyrastać w równej mierze z jej ideowych celów (szczególnie szacunku dla egalitaryzmu i zasady równych szans), co z poważnej analizy neoliberalnej krytyki socjalno-etatystycznego ładu kapitalizmu, który - w znacznej mierze pod wpływem socjaldemokracji - ukształtował się w rozwiniętych krajach po wojnie. Lewica, akceptując generalnie kapitalizm, nie może w żadnym razie zrezygnować z dążenia do nadania mu formy przyjaznej dla zwykłych ludzi, z upominania się o społeczną sprawiedliwość. To oczywiście nie znaczy, że lewica może zrezygnować z działań na rzecz przezwyciężenia cywilizacyjnego zapóźnienia Polski. Przeciwnie, jej niezbywalną powinnością jest przedstawienie takiego programu - alternatywnego wobec polityki neoliberalnej praktykowanej (oczywiście także pod rządami SLD) w całym okresie transformacji.
Czy lewica - ze swej istoty - musi być jednocześnie radykalna w kwestiach obyczajowych i nieprzyjazna Kościołowi (jak lewica Zapatero w Hiszpanii) ? Nie sadzę. Jeżeli lewica chce (a powinna) stać się wyrazicielem interesów grup ulokowanych na dole socjalnej drabiny, to w kwestiach obyczajowych musi być umiarkowana, a Kościół powinna widzieć także jako potencjalnego partnera w zabiegach o socjalny kształt ładu ustrojowego. W społecznych encyklikach Jana Pawła II łatwo można przecież dostrzec krytykę liberalnego kapitalizmu. Nie widać też żadnych powodów, by lewica opowiedziała się (jak czynią to postkomuniści) za destrukcją narodowego państwa i federalną formułą Unii. Narodowe państwo jest (i w dającej się przewidzieć perspektywie będzie) fundamentem społecznej solidarności i politycznej demokracji. Jeśli jest jednak jakaś esencja socjaldemokratycznej lewicy, to na pewno należy do niej przywiązanie do solidarności i demokracji.
Nawet po wyeliminowaniu postkomunistów budowa polskiej lewicy będzie trudna i niepewna. Nie można wykluczyć, że powstanie raczej lewica kulturowa (permisywna w warstwie obyczajowej, wroga Kościołowi i niechętna suwerenności narodowego państwa) niż lewica społeczna (akcentująca postulaty socjalne i etatystyczne). Jedyne autentyczne środowisko lewicowe (niewielkie, ale jako tako zorganizowane) skupia się dziś wokół "Krytyki Politycznej”. To środowisko od pewnego czasu podnosi też postulaty lewicy społecznej, ale bardzo radykalne jest na polu kulturowym, a postulat ochrony suwerenności państwa nie należy do jego tożsamości. Jest też w środowisku "Krytyki Politycznej” kwestia, którą nazwałbym lewackim złudzeniem. To (nieco skrywana) sympatia do prawdziwego komunizmu (lub - jeżeli ktoś woli - prawdziwego marksizmu). Manifestuje się ona w publikacjach. W jakimś sensie rehabilituje się Lenina - przecież zbrodniarza.
Jeśli odbudowa lewicy dokonałaby się w Polsce poprzez zyskanie szerszych wpływów środowiska "Krytyki Politycznej”, to powstałaby lewica kulturowa. Twór pewnie podobny do hiszpańskiej PSOE, a po trosze także do lewackich grupek na zachodzie Europy. Mnie z tym pomysłem nie jest po drodze. Nie sadzę zresztą, by to był ten rodzaj lewicy, na który czekają ludzie przegrywający w neoliberalnym polskim kapitalizmie. Ale to scenariusz dla Polski lepszy niż trwanie "blokady na lewicy”. Na śmietniku historii jest już komunizm. Trzeba, by poza życiem publicznym znalazły się też grupy, które przez lata były animatorami i beneficjentami tego systemu. Ale gdy w telewizji widzę, jak Monika Olejnik rozprawia z Millerem i Józefem Oleksym o losach polskiej lewicy, to optymistą nie jestem. Może postkomunizm i lewica są w Polsce już tak silnie utożsamiane, że ludzie ich nie odróżnią? Może.