Niestety, patrząc na polityczną otoczkę uroczystości w Gdańsku, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że politycy PiS wykorzystali ją, by zamanifestować, że od dziś mają w Trójmieście swojego biskupa. Być może stało się to nawet wbrew woli i intencji samego arcybiskupa Głodzia, trudno jednak nie zauważyć, że pierwsze miejsca w katedrze zajęli politycy z partii Jarosława Kaczyńskiego. I nie tylko zgrzytem towarzysko-protokolarnym, ale i brakiem elementarnej kultury było usadzenie prezydenta Lecha Wałęsy w dalszych rzędach, za panami Przemysławem Gosiewskim i Jackiem Kurskim. Dlaczego tak się stało, wyjawił sam Jacek Kurski po zakończeniu ingresu: w wypowiedzi dla mediów stwierdził, że „Gdańsk czekał na biskupa bliskiego ludowi”.
Co miały oznaczać te słowa? Czy arcybiskup Tadeusz Gocłowski był bujającym w obłokach pięknoduchem? Kto choćby trochę znał sposób pracy ustępującego biskupa w diecezji, ten wie, że był to duszpasterz, który umiał rozmawiać z każdym. Nawet z Jackiem Kurskim. To, że właśnie z Gdańska wyszło dwóch prezydentów - Lech Kaczyński po części też jest gdańszczaninem - i dwóch premierów niepodległej Polski stanowi najlepsze świadectwo, że z klimatu, jaki potrafił wytworzyć abp. Gocłowski, korzystała cała Polska.
Sobotnia manifestacja politycznej obecności PiS na ingresie abp. Głodzia miała zapewne podkreślić i to, że mimo przejścia do opozycji ugrupowanie to wciąż jest wpływowe - również w episkopacie - i jako takie przychodzi do katedry przywitać "swojego człowieka".
Są oczywiście tacy przedstawiciele świata polityki, którzy bez względu na swoje poglądy, ale przez wzgląd na pełnione funkcje powinni w takich kościelnych uroczystościach brać udział. Reprezentują na nich swój urząd. Do nich wypadałoby zaliczyć przede wszystkim gospodarzy tego miejsca. A jednak: w sobotę w gdańskiej katedrze na eksponowanych miejscach próżno było szukać prezydentów Gdańska, Sopotu czy Gdyni, którzy tydzień wcześniej podczas pożegnania abp. Gocłowskiego tak fantastycznie zostali przez niego docenieni za swój wkład w rozwój trójmiejskiej małej ojczyzny. W miejscu, gdzie powinni zasiadać przedstawiciele środowisk lokalnych, zasiedli politycy z pierwszych stron warszawskich gazet. Wyszło fatalnie. O ile jeszcze ich udział mógł się obronić w części przedingresowej, gdy orkiestra Marynarki Wojennej skocznie przygrywała gościom, o tyle nie bronił się już wcale podczas podniosłej, wypełnionej chóralnymi śpiewami liturgii.
Cóż, ingres abp. Głodzia do metropolii gdańskiej był właśnie taki, jak wszyscy się spodziewali. Szkoda, że nowy biskup nie skorzystał z przykładu, jaki przed rokiem dał abp. Kazimierz Nycz, kiedy obejmował urząd metropolity Warszawy. Obiecał, że będzie to uroczystość skromna i z gruntu religijna i słowa dotrzymał. Nikt nie miał pretensji, że nie zaproszono polityków. Nikt nie miał pretensji, że obyło się bez manifestacji sympatii i antypatii. Swoją skromnością tamten ingres przekonał wszystkich. Przypomniał, że nie chodzi o danie dowodu swoich wpływów. Biskup przychodzi do katedry po to, by powiedzieć wiernym: jestem waszym pasterzem, chcę z wami pracować i wam służyć. Nie ma tu miejsca ani na pompę, ani na polityczną demonstrację.
Siła i znaczenie, jakie biskup odegra w swoim lokalnym Kościele, rodzi się z jego pracy duszpasterskiej, nie z politycznych znajomości i wpływów. Tak samo będzie i w Gdańsku. Sukces ks. abp. Głodzia - w który wierzę i którego bardzo mu życzę - będzie wynikiem jego pracy i umiejętności porozumienia z rozmaitymi środowiskami. Tym sukcesem będzie jedność gdańskiego Kościoła zgromadzonego wokół swojego biskupa. A to, czy w ingresie wziął udział prezydent i czy zabrakło premiera, nie będzie wtedy miało najmniejszego znaczenia.