Facet w ogromnej czarnej toyocie avalon, kierujący samochodem lewą ręką, prawą z zapalonym cygarem wystawia przez odsunięty szyberdach. W geście do złudzenia przypominającym prowokacyjne wyprostowanie środkowego palca. Nie przeciw komuś konkretnemu. Przeciwko całemu światu. Na jednym z mostów przerzuconych przez Chicago River okazała tablica z brązu pochodząca z lat 20. ubiegłego wieku. „Stowarzyszenie dam kolonistek stanu Illinois” upamiętniło na niej dwóch francuskich odkrywców, którzy w połowie XVII wieku jako pierwsi biali przeprawili się zimą przez skutą lodem Chicago River. Na pomniku przy tutejszym Instytucie Sztuki dwaj monumentalni Indianie na koniach wytężają muskularne ramiona. W stylu zapowiadającym dużo bardziej zdegenerowaną sztukę z Norymbergi, Berlina czy Rzymu. Albo robociarzy z fasad Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie czy Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Reklama

Ja już wolę Indian, tym bardziej że ich pomnik stworzył w 1928 roku największy chorwacki rzeźbiarz Iwan Mestrovic. Kilkanaście lat później Mestrovic, uciekając przed nazistami, którzy wymordowali prawie całą rodzinę jego żydowskiej żony Róży, i komunistami Tity, którzy powsadzali do więzień jego krewnych w Chorwacji, chcąc go w ten sposób nauczyć miłości do socjalistycznej ojczyzny, podążył śladem swoich Indian do USA. Gdzie w 1954 roku otrzymał, osobiście z rąk prezydenta Eisenhovera, obywatelstwo Stanów Zjednoczonych.

Amerykański modernizm – stworzony wspólnie przez wszystkich tych WASP-ów, Irlandczyków, Żydów, Włochów i Słowian – przepojony był siłą, której trudno szukać u jego dzisiejszych obrońców, neokonserwatystów czy tutejszej „chrześcijańskiej prawicy”. Ci tylko lamentują – w dziesiątkach swoich gazet, stacji radiowych czy telewizyjnych kanałów. W najnowszym numerze „First Things” George Weigel ostrzega, że duch lat 60. znowu opanowuje Amerykę. Rozumiem, że George Bush Junior jest w tej apokaliptycznej wizji Jimmy Morrisonem, Condoleezza Rice to Janis Joplin, a John McCain robi za Andy’ego Warhola.

Neokoni przejęli od współczesnych amerykańskich liberałów najgorszą ich cechę – także czują się wykluczeni, sądzą, że są jeszcze jedną uciskaną mniejszością. To zabawne, że ten syndrom, czyniący tak nieznośnymi późne teksty neokonserwatystów z Chicago, Nowego Jorku czy Waszyngtonu, jest dzisiaj bez opamiętania imitowany nad Wisłą. W reakcji na rozpoczętą tekstem Roberta Krasowskiego dyskusję o polskiej prawicy, pewien student V roku krakowskiej filozofii – jestem przekonany, że uczęszczał na zajęcia Ryszarda Legutki, a w wolnych chwilach czytuje „Teologię Polityczną” – przysłał do „Dziennika” gorący protest przeciwko temu, że Robert Krasowski i Agata Bielik-Robson chcą katolików i konserwatystów z życia społecznego w Polsce „wykluczać”. Tego samego języka, którego globalni neokoni tak bardzo nie znoszą u globalnych feministek, gejów czy etnicznych mniejszości – sami używają w nadmiarze, tyle że bez najmniejszej świadomości podobieństw.

Reklama

Chicagowskie damy ze „Stowarzyszenia dam kolonistek stanu Illinois”, fundujące tablicę na cześć francuskich odkrywców czy pomnik z muskularnymi Indianami, z całą pewnością nie czuły się „wykluczone”. Świat należał do nich, a one czuły się za ten świat odpowiedzialne. Stąd ich obsesja filantropii, a także walki o równe prawa – czarnych, czerwonych czy kobiet. To zabawne, ale współczesna amerykańska lewica obyczajowa, ta od „political correctness”, to oczywiście w prostej linii potomkowie i potomkinie purytańskich abolicjonistów i innych jankeskich bojowników o równe prawa rozmaitych mniejszości. Z całym ich zdumiewającym, mesjanicznym optymizmem ulokowanym w społeczeństwie i w ludzkiej historii. A także z naiwnością i nieodłączną szczyptą hipokryzji. Bo te same dobrze urodzone liberalne aktywistki z tutejszego uniwersytetu, które na publicznych wykładach i konferencjach przez wszelkie przypadki odmieniają słowo „Afroamerykanin”, w prywatnej rozmowie bledną na wieść o tym, że wybieram się z dziewczyną na spacer do Parku Waszyngtona. Nasz park rozpościera się na granicy kampusu i getta. Nie dalej jak przed paroma tygodniami w strzelaninie z użyciem broni maszynowej pomiędzy żołnierzami dwóch czarnych gangów, zginął tu student chicagowskiego uniwersytetu. Przypadkowa ofiara bardzo nieprzypadkowego połączenia niezałatwionych problemów getta z powszechnym prawem do noszenia broni.

Jeszcze inwestorzy i architekci tutejszych drapaczy chmur z Magnificent Mile, tych w kształcie zikkuratów i wieży Babel, nic nie wiedzieli o własnym „wykluczeniu”. Kocie miauczenie ich późnych potomków, obojętnie, z „Commentary”, „The New Criterion”, „Rzeczpospolitej”, „Nowego Państwa” czy programu „Warto rozmawiać” – mimo całego swego „konserwatyzmu”, tak naprawdę nie ma nic wspólnego ze światem, który już odszedł. I którego pomnikiem jest monumentalna chicagowska Magnificent Mile czy muskularni Indianie z brązu Iwana Mestrovica.

Wtedy, w latach 20. ubiegłego wieku, narodziła się także heroiczna amerykańska Science Fiction. Z obrazami nowych pielgrzymów kolonizujących Księżyc i Marsa. Dzisiaj amerykański program kosmiczny służy wyłącznie wysyłaniu w kosmos satelitów telekomunikacyjnych. Nawet emitowana tutaj w telewizji reklama Amerykańskich Sił Powietrznych, ich kosztownego programu gwiezdnych wojen, do którego finansowania trzeba przekonać obywateli, skupia się na obietnicy, że „broniąc bezpieczeństwa amerykańskich satelitów, bronimy twoich przelewów bankowych, rozmów przez komórkę i najbogatszej oferty twojej kablówki Comcast”. Comcast to w końcu także moja kablówka, więc nie będę narzekał. Mam nawet nadzieję, że osłona Amerykańskich Sił Powietrznych, wraz z instalacją Tarczy, rozciągnie się na moją warszawską Cyfrę Plus.

Reklama

Tak czy inaczej, o obliczu dzisiejszej Ameryki nie decydują już heroiczni purytanie. Więc i neokonserwatystom czy „chrześcijańskiej prawicy” pozostało odgrywanie przypisanej im przez liberalizm roli kolejnej uciskanej mniejszości. Chociaż jeśli robią to nad Wisłą – jak chłopcy z „Rzepy”, „Teologii Politycznej” czy z seminariów Legutki – surrealizm tej imitacji staje się nie do zniesienia.

Kapitalizm jako druga natura

Jednym z symboli Midwestu jest bez wątpienia wielka amerykańska ciężarówka. Mechaniczny Moby Dick z „Pojedynku na szosie”, najlepszego filmu Spielberga, jego wczesnego thrillera. W tym filmie inteligent ze Wschodniego Wybrzeża, trafiający na Midwest w swoim małym europejskim samochodziku, toczy bój z gigantyczną amerykańską ciężarówą. Odwrotnie niż kapitan Ahab w „Moby Dicku” – jednej z założycielskich książek Ameryki – inteligent z „Pojedynku na szosie” najpierw przed swoim przekleństwem próbuje uciec, a dopiero przyparty do muru podejmuje walkę, w której ostatecznie zwycięży.

Przez cały ten film nie widzimy kierowcy ciężarówki, prześladuje nas tylko jej gigantyczne, agresywne cielsko. Bo wytwory człowieka osiągają tutaj, na Midweście, wymiar drugiej natury, tak samo jak pierwsza dla człowieka niepojętej, groźnej i wymykającej się jego kontroli. Postprzemysłowe krajobrazy sąsiedniej Indiany są tego najlepszą ilustracją. Wystarczy pomylić się na zjeździe z autostrady i pojechać te kilkadziesiąt mil dalej na południowy wschód, aby znaleźć się pośród tysięcy hektarów hałd i rdzewiejących hal przemysłowych, wśród których ponownie zadomowiły się stada ptaków, zajęcy, a nawet saren. Jakby to była odzyskująca należne sobie miejsce pierwotna amerykańska puszcza. Sprzed nadejścia kolonistów. Właśnie dorodny koziołek wspiął się na wysoką hałdę rdzewiejącego żelastwa i nieco ironicznie przypatruje się przejeżdżającej rzece samochodów. Może dlatego Amerykanie nie wierzą w globalne ocieplenie i nie podpisują protokołu z Kioto. Nie dostrzegają żadnej różnicy pomiędzy pierwszą naturą, tą którą tu zastali i drugą, którą stworzyli sami. Obie są równie imponujące, przerosły ludzkie wymiary i wydają się nie mieć nic wspólnego z racjonalnymi planami człowieka.

Nawet używany telewizor kupiony w prowadzonym przez Palestyńczyków sklepie na granicy getta zyskuje własną osobowość i pomimo moich wysiłków sam się włącza o różnych porach dnia albo nocy informując o stanie nowojorskiej giełdy, jeśli przed pójściem spać zakończyliśmy nasze zapowanie po kanałach na CNN-ie albo FOX News. Żeby nad tym niepokornym amerykańskim sprzętem AGD zapanować, trzeba po prostu wyłączyć go z gniazdka.

Ameryka jest jak wąż, ciągle zrzuca skórę. Chicago zdołało to zrobić, przechodząc od chemii, węgla i stali do bardziej sofistykowanych technologii i usług. Niektóre dzielnice popadły po drodze w ruinę, ale centrum, Magnificent Mile czy willowa Dearborn Street trzymają się mocno. Nieodległe Detroit ma większe problemy. Nawet centrum miasta popadło tam w dekadencję, wkroczył do niego lud z białych i czarnych postprzemysłowych gett – i wszystko trafił szlak. Nie przypadkiem właśnie w Detroit toczy się akcja wszystkich odcinków „Robocopa” – policjant-cyborg bezskutecznie próbuje przywrócić bezpieczeństwo w zrujnowanym mieście bezprawia. Z przedmieść Detroit pochodzi także Eminem, biały raper uprawiający krytykę społeczną. Postać jeszcze dziwaczniejsza od Robocopa.

Serial o Johnie Adamsie, albo polityka historyczna

Na jednym z dziesięciu tutejszych kanałów HBO pokazują właśnie nowy amerykański serial o Ojcach Założycielach. John Adams, Beniamin Franklin i Tomasz Jefferson – trójka przyjaciół, a później konkurentów do władzy i wpływów, których połączyła Deklaracja Niepodległości, bo razem ją napisali. Dokładniej, jej idee wymyślili Adams, purytanin z północy i Franklin, jankeski mason i racjonalista, ale na papier przelał je w ciągu jednej nocy błyskotliwy eseista, dandys z Południa Tomasz Jefferson. Jefferson, którego uporządkowany purytański Adams nazywa „chodzącym paradoksem”, istotnie został tu przedstawiony jako społeczna, obyczajowa, nieomalże cywilizacyjna kontra dla purytanizmu. Tak było w rzeczywistości, Jefferson znany jest w Ameryce nie tylko z tego, że nadał błyskotliwą literacką formę amerykańskim ideom wolności i równości wobec prawa, ale również ze swojej, jak to mawiał śp. Janusz Szpotański, „kochliwości”.

Według nieprzepadających za nim federalistów z Północy miał ponoć mnóstwo dzieci z czarnymi niewolnicami ze swoich plantacji. Kiedy Jefferson został trzecim z kolei – po Waszyngtonie i Adamsie – prezydentem Stanów Zjednoczonych, o Białym Domu, do którego musiał się wprowadził, miał powiedzieć, że zastał „niewykończony murowany dom, dość wielki, by pomieścić dwóch cesarzy, jednego papieża i wielkiego lamę”. Jego pogarda dla siedziby amerykańskiej władzy wykonawczej brała się stąd, że Jefferson, w przeciwieństwie do Adamsa i Franklina, był od samego początku przeciwnikiem silnego rządu federalnego. Jakby przeczuwał, że sto lat później Jankesi, korzystając z siły tego rządu, pozbawią południowców ich nieco zbyt frywolnego jak na wymagania purytańskiej nowoczesności, anarchiczno-sarmackiego stylu życia.

Tymczasem Adams to przykładny purytanin. Najśmieszniejsza jest jego wizyta w 1778 roku na francuskim dworze. Ten mały gorączkujący się człowieczek w mieszczańskim surducie, syn drobnego farmera, były nauczyciel, który wkrótce zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, wydaje się pośród upudrowanych paryskich feudałów przybyszem z odległej przyszłości. Tak przynajmniej Amerykanie przedstawili go w swoim serialu, wspaniałym przykładzie polityki historycznej prowadzonej przez nieco może nadmiernie pewne siebie globalne mocarstwo. Ale faktycznie, Ameryka jest nowoczesna na długo przed Francją. Francja umie gadać o równości, Ameryka ją praktykuje. Nawet dzisiaj na kontynencie wciąż mamy obsesję Terroru i Restauracji, Dantona i Robespierra, Wandei i Marsylianki... Francuzi narzucili nam tę swoją optykę. Amerykanie żyją w innej rzeczywistości, w innej ścieżce czasu. Serial o Johnie Adamsie to mit założycielski na granicy dokumentu, bo serialowe dialogi oparto na niezniszczonych przez żadnego okupanta amerykańskich archiwach zawierających kilometry stenogramów pierwszych posiedzeń Kongresu, a także listy i pamiętniki skrywające najbardziej prywatne tajemnice Ojców Założycieli.

W czołówce każdego odcinka pojawia się pierwsza amerykańska rysunkowa satyra polityczna opublikowana przez Franklina w 1754 roku, w wydawanej przez niego „Penssylvania Gazette”, wizerunek węża przeciętego na osiem części, z których każda symbolizuje jedną z kolonii. Podpisany słowami „Join or Die!”, połącz się albo zginiesz, które w latach wojny o niepodległość zastąpi dewiza: „Unite or Die”. Polaków zawsze trudniej było przekonać do tej prostej prawdy. Dlatego od tak dawna nie jesteśmy mocarstwem. Nawet nowoczesnym narodem trudno nas nazwać. I tylko zjednoczona Europa może zapewnić nam szczudła. Kroplówkę z kasą i ideami, podłączeni do której albo zjednoczymy się, albo zginiemy – jak zawsze.

Czasy wielkiej imitacji

Czterdziestoletni murzyn z synem bez końca ćwiczą w miejskim parku rzucanie i łapanie bejsbolowej piłki. Pokrzykują na siebie bez przerwy: ojciec, że syn źle chwyta, syn, że ojciec źle rzuca. Widziałem ten obraz w dziesiątkach amerykańskich filmów. Ostatnio w „Wojnie Światów” Spielberga i w jego pastiszu autorstwa braci Zuckerów – „Strasznym filmie 4”. Ale tu jest oryginał. Jak uwolniony mieszkaniec platońskiej jaskini, na której ściany hollywoodzkie kino rzuca swoje ruchome cienie, patrzę teraz na ten realnie istniejący wzór. Na samą ideę rzeczy. Właśnie dlatego, że w Polsce tak czy inaczej musimy imitować te obrazy, jesteśmy nimi karmieni – tak ważny jest dla nas spór o kształt wzoru do imitowania.

Do imitowania czegoś zupełnie innego namawiają nas Legutko i Krasnodębski, Wildstein czy Ziemkiewicz, do imitowania czegoś innego namawia nas Aleksander Smolar, a coś jeszcze całkiem innego próbują w Polsce naśladować Sławomir Sierakowski czy Kinga Dunin. Ale zasada pozostaje w gruncie rzeczy ta sama. I trudno się dziwić. Nasz wyniszczony przez historię i przez własne błędy kraj leżący na peryferiach Zachodu, żeby żyć, potrzebuje wzorów do naśladowania. Mitów w miarę prawdziwych, w miarę pożytecznych. Nawet Henryk Sienkiewicz, którego dzisiaj nikt nie kojarzy w Polsce z postulatem modernizacji imitującej wzorce Zachodu, swój narodowy epos napisał wedle świadomie wykorzystanych wzorów Walter Scotta i Aleksandra Dumasa. A kiedy jako młody gniewny pozytywista pojechał do Ameryki, w swoich listach porównywał Polaków do degenerujących się Indian i namawiał nas raczej do naśladowania zdeterminowanych białych kolonistów, niż do ulegania swoim „naturalnym skłonnościom”.

Ameryka jest jednym z mitów, których tak czy inaczej używamy do naszej imitacyjnej pracy. Dlatego musimy odebrać ją jęczącym neokonserwatystom i przywrócić ludziom ciągle pragnącym żyć. Żeby nie była kolejną figurą resentymentu, niezadowolenia z siebie i otaczającego nas świata. Bo takich wzorców, usprawiedliwiających polską mizantropię, niezadowolenie z siebie, pesymizm i „poczucie wykluczenia” – mamy dosyć we własnej historii, która zdecydowanie zbyt długo była wyłącznie historią klęsk. Dlatego kiedy czytam najnowszą książkę Ryszarda Legutki, którą z pewną nadzieją wziąłem ze sobą za ocean – „Esej o duszy polskiej” – i znajduję w niej ciągnący się przez wiele stron, skopiowany z Rogera Scrutona lament na temat tryumfu w Polsce po roku 1989 „nowej brzydoty”, to z poczucia zawodu wyć mi się chce. Tryumf nowej brzydoty nad czym, nad jakim „starym pięknem”? Jakież to pałace rodowej arystokracji zostały po roku 1989 w Polsce zburzone, jakie wspaniałe budynki fabryczne i domy towarowe projektowane w duchu Ruskina ustąpiły miejsca „brzydkim i nowoczesnym” centrom handlowym i paru pierwszym warszawskim drapaczom chmur?

Ten lament był nieznośny już w oryginale, u Scrutona, choć kiedy odnosił się do Anglii czy Ameryki zachowywał jakieś resztki racjonalności. Imitowany w Polsce, gdzie jedynymi przejawami „starego piękna” są blokowiska – to już wyłącznie absurd. Niegodny Legutki. No i gdzie w Polsce ta „nowa brzydota” tryumfowała przez ostatnie dwadzieścia lat? Na pewno nie w Krakowie, akademickim mieście Legutki, które dobrze poznałem w latach osiemdziesiątych, martwe, brudne i pustoszejące po godzinie 21. A teraz odwiedzam to samo miasto żywe, wypełnione ludźmi coraz lepiej ubranymi, z coraz bardziej wyblakłym piętnem złości i smutku na twarzach. Krakowski rynek wypełniony gwarem do drugiej, trzeciej w nocy, na który dosłownie biegnę z dworca ulicą Floriańską, kiedy tylko mam pretekst, żeby do Krakowa przyjechać. „Nowa brzydota” na pewno nie zatryumfowała też nad „starym pięknem” na warszawskiej Saskiej Kępie czy Żoliborzu, gdzie wcześniej „Hitler i Stalin zrobili co swoje”, a dzisiaj znowu odradza się fajne życie w kafejkach i odnawianych przez nowych lokatorów kamienicach.

Właściwie dlaczego tak się czepiam Legutki? Może dlatego, że kiedy w latach osiemdziesiątych czytałem w bibule jego „Spory o kapitalizm”, byłem pewien, że to właśnie on będzie uczył mnie i moich rówieśników jak żyć w nowoczesności, a nie jak przed nią uciekać. Dzisiaj już tej pewności nie mam. Chociaż szarpanie za poły jego płaszcza i tak sprawia mi większą przyjemność niż rytualne zaczepianie Michnika, który też był kiedyś żywym umysłem, a dzisiaj produkuje już tylko usypianki dla śniących o dawnej wielkości seniorów Partii Demokratycznej. Ojcobójstwa są fajne, nawet jeśli pierwszy akt zerwania sprawia trochę bólu. Młodszym ode mnie prawicowcom i lewicowcom doradzałbym najsolenniej jak najszybsze zabicie w sobie Legutki, Krasnodębskiego, Michnika, a może nawet Jacka Kuronia i Jana Pawła II. I życie na własny rachunek. Zobaczycie, jakie to fajne. W dodatku najmądrzejsi z waszych duchowych ojców, obojętnie, czy są jeszcze tutaj, czy w niebie, przyjmą ten akt ze zrozumieniem. To będzie nawet świetny sprawdzian, czy do roli ojców w ogóle się nadawali.

Ameryka jest właśnie krajem takiego zorganizowanego ojcobójstwa. Każdy tutaj chce być lepszy od Ojców Założycieli – w definiowaniu coraz szerszych wolności, w poszerzaniu listy jednostkowych praw. Może właśnie dlatego Ameryka wyjątkowo nie nadaje się na wzorzec dla konserwatywnego lamentu. Nigdy się nie nadawała, począwszy od aktu założycielskiego.

Deklaracja Niepodległości obiecała przecież każdemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych, każdej jednostce niezbywalne prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia. Dzisiaj nawet spadziarski gruby Murzyn w pozłacanym łańcuchu na szyi, którego mijam w wejściu do supermarketu „Treasure Island”, gdzie raz w tygodniu uzupełniam zapasy – uwewnętrznił to prawo. Nawet bohaterowie telewizyjnych show Jerry’ego Springera – przedstawiciele najbardziej upadłego białego trashu – uwewnętrznili tę obietnicę Deklaracji Niepodległości. Dlatego nawet jeśli się mylą, jeśli tylko dają się oszukiwać, to i tak jest w nich więcej godności niż w niejednym przemielonym dziesięć razy przez historię polskim inteligencie, syczącym coś po cichu na temat „złych Onych, co to wszystko mogą”, ale publicznie nie potrafiącym nawet podnieść głosu. Goście Jerry’ego Springera mają więcej godności, nawet kiedy rzucają się na siebie z pazurami i szarpią za włosy, bo ktoś ich chciał „niezbywalnego prawa do szczęścia” pozbawić. Na przykład „moja przyjaciółka poderwała mojego chłopaka”.

Zdecydowanie, Ameryka to nie jest kraj dla jęczących neokonserwatystów.