Mamy tam do czynienia z równie niebezpiecznym przywództwem, które uznaje słuszność tylko jedynej, rewolucyjnej ideologii. W jej imię Iran stara się o bombę atomową. W tym sensie stanowi więc zagrożenie nie tylko dla Izraela, ale i dla całego demokratycznego świata. W miarę upływu czasu maleje nadzieja, by jego ambicje atomowe dało się powstrzymać, podejmując tylko dyplomatyczne kroki. Jedną bowiem z przyczyn, dla których waleczne, antyizraelskie i antydemokratyczne nastroje na Bliskim Wschodzie przemawiają dzisiaj tak mocnym głosem, jest inspiracja, jaką otrzymują właśnie z Iranu.

Reklama

To nie irańskie pieniądze - choć te oczywiście odgrywają swoją rolę - lecz butna retoryka oparta na przeświadczeniu, że nikt nie jest w stanie oprzeć się planom Republiki Islamskiej, zagrzewa do walki libańskich i irackich terrorystów. USA powinny zademonstrować siłę, by położyć temu kres. W przeciwnym razie poczucie Iranu, że rzeczywiście wolno mu wszystko i nikt się temu nie sprzeciwi, będzie rosło.

Utrzymywanie dobrych relacji z silnymi i wpływowymi Stanami Zjednoczonymi jest więc dla Izraela nie tylko wskazane, ale wręcz konieczne, bo pozwalają mu one zachować miejsce na politycznej mapie globu. Państwo to - niewielkie, a do tego otoczone krajami niechętnie do niego nastawionymi, na czele z Iranem domagającym się wręcz "wymazania Izraela z mapy świata" - jest bowiem jedynym państwem żydowskim wśród 56 państw muzułmańskich na Bliskim Wschodzie. Którego interesy nie znajdują zrozumienia u najbliższych sąsiadów.

Z kolei dla Stanów Zjednoczonych Izrael - kraj przyjazny i lojalny, z dobrą kondycją militarną oraz ekonomiczną - posiada niebagatelny walor jako swoista forteca pośród niebezpiecznych i nieprzewidywalnych państw regionu. Po stronie amerykańskiej dodatkowo działa czynnik moralno-psychologiczno-sentymentalny. Izrael to jedyny organizm demokratyczny w tamtej części świata dzielący z USA te same wartości i tę samą ideologiczną optykę. Otrzymując 60 lat temu swoją szansę, nie zaprzepaścił jej. Pozostaje oazą, w której mogą się schronić Żydzi z całego świata, a jednocześnie godnym podziwu mecenasem rozwoju nauki, technologii i szeroko pojętego humanitaryzmu.

Nie dziwi więc, dlaczego Waszyngton tak mocno zaangażował się w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. Już prezydent Bill Clinton uczynił z tej sprawy swoją naczelną misję. Jeżeli sobie przypomnimy, przywódca Palestyńczyków Jaser Arafat gościł u niego częściej niż jakikolwiek inny polityk zagraniczny, a we wrześniu 1993 roku pod patronatem Białego Domu podpisano pierwsze bezpośrednie porozumienie między Izraelem a Palestyną o autonomii w Strefie Gazy i Jerychu. Prezydent George Bush nie osiągnął w tej materii tyle, ile chciał, lecz nie możemy odmówić mu ani wysiłków, ani inicjatywy. Jednak pokój na Bliskim Wschodzie będzie mógł zapanować dopiero wtedy, gdy zaczną na jego rzecz aktywnie pracować wszystkie strony zaangażowane w konflikt. Niestety, chęci ku temu wciąż nie widać. Jest to tragedia nie tylko dla Izraela, ale i dla samych Arabów. A przecież, żeby proces pokojowy popchnąć do przodu, potrzeba naprawdę tak niewiele. Grupa Palestyńczyków przychylna idei kompromisu i formalnego porozumienia w sprawie terytoriów spornych jest niemal tak samo liczna jak frakcja, która dostrzega sens jedynie w walce zbrojnej i scenariuszu, by Palestyna rozciągała się "od rzeki do morza". Wynikiem takiego myślenia była parlamentarna wygrana Hamasu, która tylko oddaliła wizję ewentualnego, tak wyczekiwanego porozumienia.

Nie tylko jednak Palestyna, ale cały arabski świat wciąż nie wypracowały planu dla Izraela i jednolitego stanowiska wobec konfliktu między Izraelczykami a Palestyńczykami. Krokiem w dobrym kierunku była na pewno niedawna inicjatywa Arabii Saudyjskiej, która przedstawiła Izraelowi projekt, według którego w zamian za akceptację jego istnienia przez Ligę Arabską, ten bezwzględnie musiałby zakończyć walki z Palestyną. Przedsięwzięcie się nie powiodło, bo nie przewidziano miejsca, w którym odbyłyby się negocjacje proponowanych Izraelowi warunków. Tymczasem, gdyby takie miejsce wyznaczono, a Palestyńczycy otrzymali w ten sposób sygnał, że reszta arabskiego świata wykazuje skłonność do pertraktacji z Izraelem, to kto wie, czy relacje między tymi dwoma państwami nie weszłyby w nową fazę. Propokojowo nastawieni Palestyńczycy bez wątpienia umocniliby swoją pozycję.

Mam wielką nadzieję, że 120. rocznica powstania Izraela będzie obchodzona w innej atmosferze niż ta obecna. Kolejnych 60 lat to wystarczająco długi czas na to, by otaczające go państwa pogodziły się z jego obecnością na mapie świata i wypracowały z państwem żydowskim normalne relacje. Izrael ma Bliskiemu Wschodowi wiele do zaoferowania we wszystkich sektorach życia. Koegzystując w pokoju ze swymi sąsiadami, Izrael może pomóc całemu regionowi w demokratycznych przemianach.

*Joshua Muravchik, politolog neokonserwatywny, znawca problematyki bliskowschodniej, członek American Enterprise Institute w Waszyngtonie, autor wielu książek poświęconych konfliktowi bliskowschodniemu, m.in. "Covering the Intifada: How the Media Reported the Palestinian Uprising"